II Mistrzostwa Polski w Sagę to mój trzeci
turniej w ten system. Po dwóch lokalach jakie miałem okazję rozegrać, czułem,
że to coś naprawdę wielkiego. Muszę przyznać, że nie pomyliłem się i były to
świetne dwa dni, które spędziłem w doborowym i zacnym gronie. Organizatorzy
zrobili wszystko by przychylić nam przysłowiowego nieba, a my gracze
odwdzięczyliśmy im się wysoką frekwencją i świetną zabawą. Poniżej zamieszczę
opis moich bitew, które dane mi było stoczyć na tych mistrzostwach. Jako, iż
opisuję to z lekkim opóźnieniem, to mogą być drobne przekłamania np. w liczbie
poległych itd. No, ale do brzegu- jak mawiała moja nauczycielka.
Po ostatnich niepowodzeniach i zmęczeniu krzyżackim bordem,
postanowiłem zagrać krzyżowcami bałtyckimi. Armia którą uszykowałem
odwzorowywała wyprawę krzyżową czeskiego króla Przemysła Ottokara II z
1254-1255r, która to pozwoliła Krzyżakom
na podbój i całkowite opanowanie
Sambii. Wyprawa ta zaowocowała wzniesieniem zamku, który otrzymał nazwę
Konigsberg w wersji polskiej zaś Królewiec. Na wyprawę zwerbowałem cztery
punkty przybocznych, jeden punkt wojowników i jeden punkt pospólstwa. Armię
uzupełniali zawsze pomocni najemni turkopole.
Bitwa pierwsza: Karolingowie
Scenariusz: Clash of Warlords
Byłem bardzo ciekawy tej gry i tego jak wojska Karola Wielkiego
sprawią się na stole. Kilka razy wczytywałem się w zwój Karolingów ale nie
potrafiłem dostrzec drzemiącej w nim siły. Niby wszystko powinno grać, ale gdy
przypatrzymy mu się bliżej, to już tak różowo nie jest. Nie
ukrywam, iż mocno obawiałem się tej bitwy gdyż zupełnie nie miałem pojęcia jak
zagra przeciwnik.
W tej potyczce byłem obrońcą więc wystawianie rozpoczął
oponent. Po krótkich szachach terenowych i jednostkowych stół wyglądał
następująco. Karolingowie na swojej prawej flance w lesie postawili dwunastu
wojowników z łukami i banerem, obok w prawo stali: wojownicy w liczbie ośmiu,
przyboczni na piechotę, wódz, przyboczni
konno, i mały oddział wojowników kryjący się w ruinach. Ja natomiast wystawiłem się w kontrze do
wrogich strzelców czyli wszystkie wrażliwe jednostki postawiłem na prawej
flance, a w środku dwunastu pospolitych kuszników i
ósemkę wojowników. Obie formacje stanęły w polu pszenicy na środku
stołu. Wyglądało to tak: od mojej prawej flanki stali: piątka przybocznych,
piątka przybocznych, szóstka przybocznych, a za nimi wódz. Dalej stali rzeczeni
kusznicy i wojownicy. Miałem trzy kości sagi, które postawiłem na Hufcu Bożym i
Błogosławionych Cichych. Gra się rozpoczęła.
Przeciwnik wykonał kilka kosmetycznych ruchów wojownikami w tym ukrył mały
oddział w ruinach i podjechał konnymi na odległość L od moich przybocznych
szykując się do szarży. Ja wykorzystałem swoją reakcję i podsunąłem swoich na
odległość M od owych konnych.
Postanowiłem tym ruchem przejąć inicjatywę, poza tym to bardzo nie lubię mieć
silnego oddziału obcej jazdy na flance. Potem nastąpiły salwy łuczników ale nie
przyniosły żądanych rezultatów. Rozpoczęła się moja tura. Korzystając z tego iż
udało mi się podejść do kawalerii na odległość szarży ustawiłem swój bord pod
tą jedną akcje. Sąd Boży ,Jerycho, Waleczni na chorągwi (6) i przerzut kości
obron. I bum! Po szarży pozostał tylko jeden konny przeciwnika, a ja straciłem
chyba dwóch swoich. Reszta mojej armii wykorzystała podejścia/manewry by lepiej
ustawić się na polu boju. W turze Karolingów oponent gradem strzał przerzedzał
moich kuszników oraz zredukował mój wysunięty po szarży oddział przybocznych do dwóch. Oczywiście zwieranie szeregów jak i
opieka sił niebieskich czuwających nad swoją armią krzyżową dały mi przetrwać
te srogie terminy.
Na mojej lewej flance sprawy nie wyglądały tak różowo.
Oddział wojowników mocno zbliżył się do moich kusz i przygotował się go szarży
w następnej turze. Teraz przyszła moja kolej. Miałem dwa priorytety: ratować
kusze i zająć się oddziałem karolińskich przybocznych. Kości sagi starczyło
tylko na jedno. Jako że znam swoich kuszników wszystko postawiłem na anihilację
wrażej siły przeciwnika. Padło tu na jego oddział przybocznych. To starcie
potoczyło się podobnie do poprzedniego z tym że moich pozostało dwóch a wróg
poległ. Udało mi się jeszcze wycofać pokiereszowana dwójkę przybocznych.
Kusznicy natomiast mogli się wycofać lub strzelić, ale zachęceni i podbudowani
zwycięstwami na prawej flance postanowili to drugie. Niestety prawie bez
skutku. Teraz Karolingowie doszli do głosu. Pozbawieni dwóch kluczowych
oddziałów nie wydawali się już tak groźni ale biada temu komu kołaczą się takie
myśli po głowie. Wódz Karolingów wyszarżował w moich zmęczonych po walce przybocznych,
łucznicy zmiękczyli dzielnych kuszników po czym wściekły oddział wojowników
wpadł w nich z impetem rozpędzonego parowozu. Przyboczni przetrwali jakimś cudem skupiając się na
obronie własnych tyłków. Kusznicy zaś mimo gradu strzał i ciężkiego boju nie
tylko przetrwali, ale też wygrali starcie kładąc trupem znaczną część wrogiego
oddziału. Po tym w sumie już nic się nie wydarzyło, poza małymi,nic nie
wnoszącymi starciami i ostrzałem z jednej i drugiej strony. Próbowałem jeszcze
upolować wrogiego wodza ale wymknął się z kostuchowego wora i pogalopował ile
sił w kopytach. Tak zastał nas koniec.
Bitwa druga Książęta Wschodu
Scenariusz: The Cattle Raid
Scenariusz zupełnie nie nadający się na granie turniejowe.
Mimo kilku modyfikacji wprowadzonych przez organizatora i tak pozostaje
dziurawy jak stare skarpety wujka Heńka. Jeszcze przed turniejem wraz z
Wojtkiem rozpracowywaliśmy schemat posunięć dający niemal pewne zwycięstwo
atakującemu. Opracowaliśmy taktyki również dla obrońcy ale nie przynosiły one
tak szybkiego rozwiązania jak dla atakującego. Jednym słowem scen z serii rzuć
kostką- kto więcej ten wygrał. Ja
rzuciłem więcej. Właściwie to tu można by zakończyć opis ale jednak trochę się
tam działo.
Po rozstawieniu krówek i terenów nadszedł czas na nasze rozstawienia. Obrońca
ma w tym scenariuszu dwie szanse na wywalczenie remisu/wygranej.
Defensywną:
blokowanie centralnego
znacznika oraz ofensywną (tą przećwiczyliśmy tylko teoretycznie) ostry wjazd
dużymi klockami kawalerii na znacznik atakującego i przejęcie inicjatywy. Mój
oponent nie zrobił żadnego z nich więc w swojej turze zablokowałem, a potem
sukcesywnie wyprowadziłem trzy stada za swoja krawędź stołu. Chwile krótką
trwały śmiertelne zapasy na środku stołu ale nie miały one już żadnego
znaczenia. No ale jednak wspomnę o wielkim wyczynie moich kuszników którzy
dzielnie blokując dostępu do stada wytrzymali ostrzał łowców plemiennych oraz
szarże wrogiego wodza. Co tam wytrzymali. Oni do roznieśli na mieczach tracąc
przy tym kilka modeli. Po tym morale wrogich oddziałów spadło i roztrzaskało
się na tysiąc kawałków. Losów bitwy nie odwróciły już straceńcze szarże
Książęcych przybocznych. Bitwa była skończona. Swoją drogą jaki diabeł i co szeptał
do ucha organizatorom, że zdecydowali się na ten scenariusz, nie wiedzą nawet najtężsi
egzorcyści w Watykanie. Nie wie nawet niejaki Wilhelm pustelnik dzielny eremita
z Koźla, ale prawda to że on nic nie wie, bo nosa poza swoją pustelnie nie
wyściubia. Poza tym nam, dzielnym krucjatowym wojownikom nie wypada zastanawiać
się nad sprawami, których i tak swym rozumem objąć nie zdołamy.
Ja zaś mając dwa zwycięstwa na koncie, pełen optymizmu szykowałem się do
trzeciej potyczki.
Bitwa trzecia: Walijczycy
Scenariusz: The Frozen River
Scenariusz bardziej zbalansowany i dający szansę na
równorzędny bój obu stronom. Walia wystawiła ośmiu wojowników konno dwa razy
konnych przybocznych, jednych przybocznych na piechotę i dwa oddziały
łuczników. Wojownicy na koniach wraz z
jednym oddziałem przybocznych, również konno, stanęli na mojej lewej flance, w
środku w ruinach ukrył się wódz wraz z pieszymi łucznikami i przybocznymi, prawą
flankę obstawiali konni przyboczni i łucznicy. Ja natomiast uszykowałem swoje
wojska w następujący sposób: dziewiątka i siódemka pieszych przybocznych wraz z
wodzem stanęła na mojej lewej , na prawej zaś wystawiłem ósemkę wojowników i
dzielnych kuszników. Plan był taki by kusznicy wraz z wojownikami czynili
niepokoje na prawej flance, opóźniając ile się da przeprawę wrogich sił. Lewa
flanka miała zmienić się w niepowstrzymaną, żelazną pięść zakonną. Niestety
mobilność i reakcyjność walijskiego borda psuła wszystko już od pierwszych
chwil bitwy.
Czasem miałem wrażenie że gdy tylko ruszę miarką, konni przeciwnika od razu
zaczynają wszczynać tumulty i uprawiać dzikie harce. Moi kusznicy to
podchodzili to znów wycofywali się spoza zasięgu konnych przybocznych, by
ostatecznie podejść pod sam most. Mieli tam salwą wspomaganą bordem zmieść wrogich
konnych z powierzchni stołu. Niestety Walijczycy nie chcieli stać jako te
tarcze i korzystając ze swojej umiejętności zaszarżowali moich przygotowujących
się do salwy kuszników. Walijska konnica przegalopowała przez most i wbiła się
w mój oddział. Chwilę potem gdy opadł kurz i ścichły wrzaski mordowanych dało
się dostrzec trzech dzielnych kuszników i jednego konnego Walijczyka. Kusznicy
wycofali się, po czym strzelili kończąc tym samym dzieło zniszczenia. Prawa
flanka stała teraz dla mnie otworem.
Na lewej działo się dużo i szybko.
Dziewiątka przybocznych raz za razem odpierała szturmy walijskiej konnicy
wspierane zasięgowymi atakami oszczepników. W skutek zaciętych walk na moście
poległo siedmiu z dziewięciu moich przybocznych. Strona walijska straciła tam
konnych wojowników i przybocznych. W kolejnych turach mój drugi oddział
przybocznych wspierany wodzem przejął kontrolę nad mostem, wyciął przybocznych
wroga i przeprawił się na drugą stronę rzeki. Wrogi wódz korzystając z okazji
przedarł się obok zajętych walką przybocznych i wkroczył na moja ziemie
zabijając ocalałych braci zakonnych z pierwszego oddziału i przebijając
oszczepem mojego wodza. Również walijscy łucznicy spróbowali swojego szczęścia
i starali się przekroczyć rzekę wpław, co okazało się dla nich zgubne. Pięciu z
dziewięcioosobowego oddziału odpłynęło w ciszy znajdując swój koniec w zimnych
wodach bezimiennej rzeki. Chwilę później, mroźny powiew wiatru oznajmił nam
koniec tej krwawej bitwy. Po podliczeniu
punktów okazało się że moich wojsk przedostało się więcej niż wojsk przeciwnika
co oznaczało, że i ta bitwa była dla mnie wygrana. Tak zakończył się pierwszy
dzień turniejowych zmagań.
Dzień drugi
Bitwa czwarta Normanowie
Scenariusz: Fight Around The Fire
Tym razem Normanowie postanowili stanąć na drodze mojej
zmęczonej ale i zaprawionej w bojach armii. Duży zasięg normańskiego strzelania
jak i konieczność częstego przyjmowania szarż spowodowały, że i tu moje dzielne
hufce postanowiły walczyć pieszo. Uszykowałem swoje jednostki w następujący
sposób: przyboczni stanęli w oddziałach cztero, pięcio i siedmioosobowych,
kusznicy jak to kusznicy w dwunastu, ośmiu wojowników i wódz konno. Przeciwnik
wystawił dwie siódemki konnych przybocznych, czterech wojowników konno z
oszczepami, pospólstwo z łukami wspierane oddziałem najemnym wędrownych
wojowników i wódz na koniu. Przyznam iż nie za bardzo wiedziałem co robić w tym
scenariuszu i jaka taktykę przyjąć, co było moim największym błędem bo już na
starcie straciłem możliwość szarży we wrogiego wodza. No ale niewiedza nie
usprawiedliwia więc nie ma co płakać nad przysłowiowym rozlanym mlekiem
pomyślałem i ruszyłem do boju. Byłem pierwszym graczem ale wystawiłem się dosyć
defensywnie. Na prawej flance stało czterech przybocznych wspieranych ósemką
wojowników, w środku główny oddział przybocznych
wspierający wodza, po lewej zaś stronie wystawiłem kusze w niedużym lesie, co
okazało się błędem bo ciągle brakowało im zasięgu. Kawałek dalej stanęła piątka
przybocznych.
Przeciwnik zasłonił wodza najemnikami, za wodzem postawił jeden z oddziałów
przybocznych. Prawą flankę wzmocnił czwórką wojowników chowających się za
bagnem, na lewej zaś pojawili się łucznicy i drugi oddział przybocznych.
Rozdzieliliśmy zmęczenia i bitwa się rozpoczęła. Jak zwykle jazda na mojej
prawej flance działała na mnie deprymująco i postanowiłem rozwiązać ten problem
posyłając z samobójczą misją czwórkę przybocznych. Dopadli ich na jednym
zmęczeniu, na szczęście konni też zaczynali bitwę ze zmęczeniem. Koniec końców
udało mi się zabić trzech z siedmiu, nie tracąc przy tym nikogo. To dosyć
znacząco osłabiło potencjał oddziału przeciwnika, nieszczęśliwie nie na tyle by
mieć tą flankę czystą. Niestety w kolejnych turach pechowo nie wybroniłem
strzał wymierzonych w dzielną czwórkę i oddział stracił połowę zbrojnych.
Pozostałą dwójkę rozniosła na mieczach normańska kawaleria, którą wcześniej
udało mi się trochę poszarpać. W środku stołu z początku działo się niewiele.
Ot szachy zmęczeniami i ostrzał. Ja w najemników a przeciwnik w moje kusze. Po
zmiękczeniu ostrzałem najemnego oddziału wroga zaszarżowałem go piątką
przybocznych. Podejrzewam, że musieli dostać sporą brzęczącą sakiewkę, Ha! Co
tam sakiewkę. Sakwę chyba! Bo bronili się jak lwy i to do końca bitwy. Niestety
choć szarżowałem ich trzy razy dwoma oddziałami przybocznych to przetrwał jeden
samotny trzymacz punktów. No ale zdjęcie zapory jaka stanowili najemnicy
otworzyło mi dostęp do drugiego oddziału konnicy. Ta nie czekając na moje
dalsze podboje wyruszyła z silną kontrą i nadziała się na przygotowana
wcześniej pułapkę. No może pułapka to za duże słowo bo nie było to nic
zaskakującego dla mojego przeciwnika, ale wyjaśnić muszę iż przewidując taki
bieg wydarzeń w swojej turze najemników biłem bez żadnego wsparcia bordu by w
turze przeciwnika móc godnie i bez zmęczenia przyjąć szarże rozpędzonej
konnicy. Co też nastąpiło. Dużo by tu opisywać co się tam działo, więc skupmy
się na rezultatach. W pierwszej potyczce zabiliśmy sobie po modelu, potem padły
kolejne. Finalnie ja straciłem trzech i przeciwnik trzech. W końcu do tej walki
postanowił się dołączyć sam wódz normański co okazało się dla mnie kluczowe.
Zabił on kolejne dwa moje modele ale i sam oberwał zostając na dwóch
zmęczeniach. Obawiając się szarży mojej siódemki przybocznych w mojej turze uciekł. Widocznie w boju
otrzymał kilka mocnych bęcków w hełm bo miast uciekać tak by być w zasięgu M od
ogniska to pogalopował w stronę swojej prawej flanki chowając się za bagnem i
otrzymując trzecie kluczowe zmęczenie. Alleluja! Rozniosło się cichym szmerem po moich hufcach.
Nadeszła
moja ostatnia tura. Niestety mimo kolejnej szarży nie udało mi się zabić
najemników. Próbowałem ukryć przed strzałem mojego ocalałego jednego
przybocznego jednocześnie wystawiając go na wabia dla kawalerii z lewej flanki
by nie szarżowała w mojego wodza którym podjechałem M od ogniska. Zadziałało
jak miało później się okazać choć przeciwnik kilka razy głośno zastanawiał się
czy czasem nie dobić mojego zacnego monarchy to finalnie wpadł w mojego
przybocznego i wdeptał go w ziemię. Żal mi się zrobiło go bardzo bo dzielnie
stawał samojeden i choć dwoił się i troił to uległ w końcu nawale normańskiej
stali. Dodać tu muszę iż przeciwnik w swojej ostatniej turze z czterech zrobił
osiem kości sagi co było dla mnie bardzo niekorzystne. Na szczęście sporo udało
mi się wybronić w tym dzielnych kuszników którzy zaszarżowani przez dopakowany
bordem oddział konnych zginęli prawie wszyscy. Prawie, bo ocalał dzielny wójt
Braniewa niejaki Tilo Lubecke dzielnie trzymając punkt dla chwały Pana. Po tej
szarży wiedziałem że wrogi wódz nie da rady już wrócić do ogniska. Normanom pozostała
bowiem tylko jedna aktywacja, a wódz był na dwóch zmęczeniach. Starcie dobiegło
końca. Po podliczeniu punktów okazało się iż mamy ich po równo. Więc remis.
Bitwa piąta Milites Christi
Scenariusz: Tale Of Challenges
Już trzech kronikarzy próbujących opisać przebieg tej bitwy
zaginęło bez śladu, no nie całkiem bo jednego nieboraka odnaleziono z
poderżniętym gardłem w lasku nieopodal kasztelu. Lękając się o ciągłość swoich
tkanek napiszę przeto krótko i zwięźle.
Tragedia! Właściwie tak można by opisać tą bitwę której nie było. Po
rzucie kostką okazało się że jestem pierwszym graczem. Nastąpiło wybieranie
wyzwań gdzie postawiłem na obronę, przeciwnik przyjął tą samą taktykę z tym że
ja dorzuciłem „pierwszą krew” która stała się przysłowiowym gwoździem do mojej
trumny. Ponadto zgłupiałem jeszcze bardziej bo wystawiłem wodza na piechotę.
Właściwie bitwę przegrałem już przy wystawianiu. Po pierwszej turze widząc, że
nie zdążę tego zmienić, podzieliłem się
tą wiedzą z moim oponentem, który jako doświadczony gracz wiedział o tym turę
wcześniej, ale taktownie milczał patrząc jak się pocę i miotam. Po tym gra
przerodziła się w miłą dla mnie naukę niecnych taktyk stosowanych przez chytro
lisi zakon Templariuszy. Za co bardzo dziękuje. Następnym razem postanowiłem
wystawić swoich braci zakonnych NMP na tym bordzie. Ale porzućmy te dygresje i
wróćmy do bitwy której nie było. Widząc co się dzieje i że przeciwnik mając
wygraną w garści, zabunkrował się w rogu stołu, rzuciłem się do ataku. Niestety
będąc atakującym przegrałem nawet : „pierwszą krew”, a kilkukrotne szarże mojej
dziewiątki przybocznych nie dały żadnego rezultatu. No nie liczyć jednego
zabitego modelu wroga. Ja zaś straciłem trzech przybocznych. Głód i mizeria
chciało by się rzec za sienkiewiczowskim Kiemliczem i choć to nie te czasy, to
cytat pasuje jak ulał. Ostatnia bitwa była przegrana.
Turniej zakończyłem na 4 miejscu z liczbą 12 dużych punktów. No, nie stało się to tak od razu, bo przez
pomyłkę przy wpisywaniu punktów zapisano mi punkty przeciwnika o czym
dowiedziałem dopiero dnia następnego. Jakież było moje zdziwienie gdy
poinformowano mnie, iż z ósmego miejsca wskakuję tuż za podium. Jako dowodzący
krucjatowym wojskiem wspomaganym kontyngentem zakonnej braci mogę rzec tylko
jedno: non nobis, Domine, sed nomini tuo da gloriam!