niedziela, 2 kwietnia 2023

Uniwersalna chata z bali

Pewnego dnia w korespondencji znalazłem dziwny list adresowany do mnie, a pisany przez niejakiego Hermana von Oppena Komtura Elbląskiego. Nie będę tu przytaczał całości epistołu bo to nie czas, ani nie miejsce, zresztą niewiele zrozumiałem z tego gotyckiego szwargotu. Napiszę jedynie po krótce, iż rzeczony Herman stanowczo odmawia ciągłego włóczenia swojego zadka po tej dziczy, gdzie tylko puszcze, lasy i inne bory poprzeplatane z rzadka jakimiś skałami i bagnami.

Co tu rabować? Pyta w liście Herman- Co palić? Kogo nawracać? Może borsuki albo niedźwiedzie?
Koniec końców stanęło na tym, że dopóki nie będzie jakiekolwiek, choćby takiej maleńkiej, wioski do spalenia to on Herman von Oppen i podlegli mu bracia oraz sarianci  na żadne rejzy nie ruszają.

Cóż było robić. Wszak Komtur to komtur, a nie byle kiep. Tu się nie dyskutuje. No chyba, że jak pan Jurand ze Spychowa, ale to podobno nie zawsze na zdrowie wychodzi. Nie chciałem więc ryzykować, ponadto chyba nie lubię nosić włosienicy. Pozostało mi jedynie spełnić życzenie Pana Hermana. Chwile pomyślałem, pokombinowałem i zabrałem się do pracy. Poniżej zamieszczam zdjęcie efektu końcowego z opisem procesu produkcyjnego:

chata

Jako głównego materiału postanowiłem użyć łodyg nawłoci. Roślina ta to mój cichy „patent” ponieważ świetnie nadaje się do zadań modelarskich. Jest łatwa w obróbce, a jej naturalna faktura na stole prezentuje się rewelacyjnie. Nie będę tu opisywał procesu pozyskania zdrewniałych łodyg, bo są one dosłownie na każdej łące. Najlepiej je zbierać od późnej jesieni do wiosny. Ja jeszcze na wszelki wypadek susze je chwile w piekarniku by pozbyć się wszystkich pasażerów na gapę. Potem łamię je na kawałki o odpowiedniej do magazynowania długości i przechowuje z innymi modelarskimi szpargałami, często przez resztę rodziny niesłusznie określanymi mianem śmieci.

nawłoć

nawłoć


Jeśli już jesteśmy przy śmieciach, to niepotrzebne puste pudełko po herbacie posłużyło mi jako baza dla mojej chaty.  Przyciąłem je lancetem do żądanej wielkości  i pomalowałem je czarną farbą by zredukować ewentualne przebijanie kolorów.  Po wyschnięciu było gotowe do dalszej pracy.

pudełko


pudełko

Teraz za pomocą kleju montażowego oklejałem je dociętymi wcześniej łodygami nawłoci.  Najpierw przykleiłem pionowe belki, oraz obramowanie drzwi. Następnie wypełniłem powstałe miejsca poziomymi balami.

oklejanie

Pozostało jeszcze dorobić drzwi. Do tego posłużyła mi cienka balsowa deseczka, którą dociąłem lancetem do żądanego kształtu. Moim ulubionym narzędziem – tępym rylcem odcisnąłem na niej fakturę udającą deski. Zawiasy wyciąłem z brystolu, a nity zrobiłem ze „stworzonych” do tego celu połamanych włóczni rohańskich, tnąc je na cienkie plasterki niczym hegemonowi zbójcerze. Całość pokleiłem klejem cyjanowodorowym.
drzwi

drzwi

Kolejnym etapem było wykonanie ścian bocznych. Najpierw z kawałków tekturowych pudełek zbudowałem podpory do których będę przyklejał bale. Zakończyłem je wcześniej by powstał otwór między strzechą a belkami. Potem całość wykleiłem  docinając nawłoć lancetem.

sciany

Po wyklejeniu ścian bocznych rozpocząłem pracę nad konstrukcją dachu. Więźba dachowa powstała z nawłociowych bali klejonych tym samym klejem montażowym. Dla wzmocnienia pospinałem całość szpilkami krawieckimi, które dobrze stabilizują cała konstrukcję. W tym momencie nadszedł czas na umieszczenie w środku konstrukcji listu upamiętniającego przebieg prac które do tej pory zostały wykonane. Zajęła się tym moja córeczka, która dzielnie od początku pomagała mi w wykonaniu tego projektu. 
więźba

Gdy klej wysechł i całość nabrała odpowiedniej wytrzymałości, rozpoczęło się pokrywanie dachu strzechą. Do tego celu użyłem ogrodniczego, prasowanego włókna kokosowego. Utwardziłem je mieszanką rozcieńczonego wikolu i przykleiłem klejem montażowym.

kokos


Pozostało malowanie. Nawłoć pokryłem najpierw lakierobejcą, a następnie stosując technikę suchego pędzla wyciągnąłem fakturę drewna. Strzechę cieniowałem zwykłymi akrylowymi farbami malarskimi.

Całość prezentuje się następująco:

gotowa

chata z boku

Korzystając z jednego bałaganu i z resztek materiałów, na szybko, w bliźniaczy sposób powstała półziemianka. 

półziemianka


Teraz dzielny Komtur powinien być zadowolony. Może równocześnie palić i nawracać, albo nawracać i palić. Może również palić i palić albo nawracać i nawracać. Ma kombinacji bez liku. Spieszę mu o tym donieść.

Tamtaradej.




Moje boje na II Mistrzostwach Polski - system: Saga

 

II Mistrzostwa Polski w Sagę to mój trzeci turniej w ten system. Po dwóch lokalach jakie miałem okazję rozegrać, czułem, że to coś naprawdę wielkiego. Muszę przyznać, że nie pomyliłem się i były to świetne dwa dni, które spędziłem w doborowym i zacnym gronie. Organizatorzy zrobili wszystko by przychylić nam przysłowiowego nieba, a my gracze odwdzięczyliśmy im się wysoką frekwencją i świetną zabawą. Poniżej zamieszczę opis moich bitew, które dane mi było stoczyć na tych mistrzostwach. Jako, iż opisuję to z lekkim opóźnieniem, to mogą być drobne przekłamania np. w liczbie poległych itd. No, ale do brzegu- jak mawiała moja nauczycielka.


bord

Po ostatnich niepowodzeniach i zmęczeniu krzyżackim bordem, postanowiłem zagrać krzyżowcami bałtyckimi. Armia którą uszykowałem odwzorowywała wyprawę krzyżową czeskiego króla Przemysła Ottokara II z 1254-1255r, która to pozwoliła Krzyżakom  na podbój i całkowite opanowanie  Sambii. Wyprawa ta zaowocowała wzniesieniem zamku, który otrzymał nazwę Konigsberg w wersji polskiej zaś Królewiec. Na wyprawę zwerbowałem cztery punkty przybocznych, jeden punkt wojowników i jeden punkt pospólstwa. Armię uzupełniali zawsze pomocni najemni turkopole.

Przemysl



Bitwa pierwsza: Karolingowie

Scenariusz: Clash of Warlords

Byłem bardzo ciekawy tej gry i tego jak wojska Karola Wielkiego sprawią się na stole. Kilka razy wczytywałem się w zwój Karolingów ale nie potrafiłem dostrzec drzemiącej w nim siły. Niby wszystko powinno grać, ale gdy przypatrzymy mu się bliżej, to już tak różowo nie jest. Nie ukrywam, iż mocno obawiałem się tej bitwy gdyż zupełnie nie miałem pojęcia jak zagra przeciwnik.

W tej potyczce byłem obrońcą więc wystawianie rozpoczął oponent. Po krótkich szachach terenowych i jednostkowych stół wyglądał następująco. Karolingowie na swojej prawej flance w lesie postawili dwunastu wojowników z łukami i banerem, obok w prawo stali: wojownicy w liczbie ośmiu, przyboczni na piechotę,  wódz, przyboczni konno, i mały oddział wojowników kryjący się w ruinach.  Ja natomiast wystawiłem się w kontrze do wrogich strzelców czyli wszystkie wrażliwe jednostki postawiłem na prawej flance, a w środku dwunastu pospolitych kuszników  i  ósemkę wojowników. Obie formacje stanęły w polu pszenicy na środku stołu. Wyglądało to tak: od mojej prawej flanki stali: piątka przybocznych, piątka przybocznych, szóstka przybocznych, a za nimi wódz. Dalej stali rzeczeni kusznicy i wojownicy. Miałem trzy kości sagi, które postawiłem na Hufcu Bożym i Błogosławionych Cichych. Gra się rozpoczęła.

karolingowie


Przeciwnik wykonał kilka kosmetycznych ruchów wojownikami w tym ukrył mały oddział w ruinach i podjechał konnymi na odległość L od moich przybocznych szykując się do szarży. Ja wykorzystałem swoją reakcję i podsunąłem swoich na odległość M  od owych konnych. Postanowiłem tym ruchem przejąć inicjatywę, poza tym to bardzo nie lubię mieć silnego oddziału obcej jazdy na flance. Potem nastąpiły salwy łuczników ale nie przyniosły żądanych rezultatów. Rozpoczęła się moja tura. Korzystając z tego iż udało mi się podejść do kawalerii na odległość szarży ustawiłem swój bord pod tą jedną akcje. Sąd Boży ,Jerycho, Waleczni na chorągwi (6) i przerzut kości obron. I bum! Po szarży pozostał tylko jeden konny przeciwnika, a ja straciłem chyba dwóch swoich. Reszta mojej armii wykorzystała podejścia/manewry by lepiej ustawić się na polu boju. W turze Karolingów oponent gradem strzał przerzedzał moich kuszników oraz zredukował mój wysunięty po szarży oddział przybocznych  do dwóch. Oczywiście zwieranie szeregów jak i opieka sił niebieskich czuwających nad swoją armią krzyżową dały mi przetrwać te srogie terminy. 

karolingowie

Na mojej lewej flance sprawy nie wyglądały tak różowo. Oddział wojowników mocno zbliżył się do moich kusz i przygotował się go szarży w następnej turze. Teraz przyszła moja kolej. Miałem dwa priorytety: ratować kusze i zająć się oddziałem karolińskich przybocznych. Kości sagi starczyło tylko na jedno. Jako że znam swoich kuszników wszystko postawiłem na anihilację wrażej siły przeciwnika. Padło tu na jego oddział przybocznych. To starcie potoczyło się podobnie do poprzedniego z tym że moich pozostało dwóch a wróg poległ. Udało mi się jeszcze wycofać pokiereszowana dwójkę przybocznych. Kusznicy natomiast mogli się wycofać lub strzelić, ale zachęceni i podbudowani zwycięstwami na prawej flance postanowili to drugie. Niestety prawie bez skutku. Teraz Karolingowie doszli do głosu. Pozbawieni dwóch kluczowych oddziałów nie wydawali się już tak groźni ale biada temu komu kołaczą się takie myśli po głowie. Wódz Karolingów wyszarżował w moich zmęczonych po walce przybocznych, łucznicy zmiękczyli dzielnych kuszników po czym wściekły oddział wojowników wpadł w nich z impetem rozpędzonego parowozu. Przyboczni  przetrwali jakimś cudem skupiając się na obronie własnych tyłków. Kusznicy zaś mimo gradu strzał i ciężkiego boju nie tylko przetrwali, ale też wygrali starcie kładąc trupem znaczną część wrogiego oddziału. Po tym w sumie już nic się nie wydarzyło, poza małymi,nic nie wnoszącymi starciami i ostrzałem z jednej i drugiej strony. Próbowałem jeszcze upolować wrogiego wodza ale wymknął się z kostuchowego wora i pogalopował ile sił w kopytach. Tak zastał nas koniec.

 

Bitwa druga Książęta Wschodu

Scenariusz: The Cattle Raid

Scenariusz zupełnie nie nadający się na granie turniejowe. Mimo kilku modyfikacji wprowadzonych przez organizatora i tak pozostaje dziurawy jak stare skarpety wujka Heńka. Jeszcze przed turniejem wraz z Wojtkiem rozpracowywaliśmy schemat posunięć dający niemal pewne zwycięstwo atakującemu. Opracowaliśmy taktyki również dla obrońcy ale nie przynosiły one tak szybkiego rozwiązania jak dla atakującego. Jednym słowem scen z serii rzuć kostką-  kto więcej ten wygrał. Ja rzuciłem więcej. Właściwie to tu można by zakończyć opis ale jednak trochę się tam działo.
krowy

Po rozstawieniu krówek i terenów nadszedł czas na nasze rozstawienia. Obrońca ma w tym scenariuszu dwie szanse na wywalczenie remisu/wygranej. Defensywną:  blokowanie centralnego znacznika oraz ofensywną (tą przećwiczyliśmy tylko teoretycznie) ostry wjazd dużymi klockami kawalerii na znacznik atakującego i przejęcie inicjatywy. Mój oponent nie zrobił żadnego z nich więc w swojej turze zablokowałem, a potem sukcesywnie wyprowadziłem trzy stada za swoja krawędź stołu. Chwile krótką trwały śmiertelne zapasy na środku stołu ale nie miały one już żadnego znaczenia. No ale jednak wspomnę o wielkim wyczynie moich kuszników którzy dzielnie blokując dostępu do stada wytrzymali ostrzał łowców plemiennych oraz szarże wrogiego wodza. Co tam wytrzymali. Oni do roznieśli na mieczach tracąc przy tym kilka modeli. Po tym morale wrogich oddziałów spadło i roztrzaskało się na tysiąc kawałków. Losów bitwy nie odwróciły już straceńcze szarże Książęcych przybocznych. Bitwa była skończona. Swoją drogą jaki diabeł i co szeptał do ucha organizatorom, że zdecydowali się na ten scenariusz, nie wiedzą nawet najtężsi egzorcyści w Watykanie. Nie wie nawet niejaki Wilhelm pustelnik dzielny eremita z Koźla, ale prawda to że on nic nie wie, bo nosa poza swoją pustelnie nie wyściubia. Poza tym nam, dzielnym krucjatowym wojownikom nie wypada zastanawiać się nad sprawami, których i tak swym rozumem objąć nie zdołamy.
Ja zaś mając dwa zwycięstwa na koncie, pełen optymizmu szykowałem się do trzeciej potyczki.


Bitwa trzecia: Walijczycy
Scenariusz: The Frozen River

Scenariusz bardziej zbalansowany i dający szansę na równorzędny bój obu stronom. Walia wystawiła ośmiu wojowników konno dwa razy konnych przybocznych, jednych przybocznych na piechotę i dwa oddziały łuczników. Wojownicy na  koniach wraz z jednym oddziałem przybocznych, również konno, stanęli na mojej lewej flance, w środku w ruinach ukrył się wódz wraz z pieszymi łucznikami i przybocznymi, prawą flankę obstawiali konni przyboczni i łucznicy. Ja natomiast uszykowałem swoje wojska w następujący sposób: dziewiątka i siódemka pieszych przybocznych wraz z wodzem stanęła na mojej lewej , na prawej zaś wystawiłem ósemkę wojowników i dzielnych kuszników. Plan był taki by kusznicy wraz z wojownikami czynili niepokoje na prawej flance, opóźniając ile się da przeprawę wrogich sił. Lewa flanka miała zmienić się w niepowstrzymaną, żelazną pięść zakonną. Niestety mobilność i reakcyjność walijskiego borda psuła wszystko już od pierwszych chwil bitwy.
Czasem miałem wrażenie że gdy tylko ruszę miarką, konni przeciwnika od razu zaczynają wszczynać tumulty i uprawiać dzikie harce. Moi kusznicy to podchodzili to znów wycofywali się spoza zasięgu konnych przybocznych, by ostatecznie podejść pod sam most. Mieli tam salwą wspomaganą bordem zmieść wrogich konnych z powierzchni stołu. Niestety Walijczycy nie chcieli stać jako te tarcze i korzystając ze swojej umiejętności zaszarżowali moich przygotowujących się do salwy kuszników. Walijska konnica przegalopowała przez most i wbiła się w mój oddział. Chwilę potem gdy opadł kurz i ścichły wrzaski mordowanych dało się dostrzec trzech dzielnych kuszników i jednego konnego Walijczyka. Kusznicy wycofali się, po czym strzelili kończąc tym samym dzieło zniszczenia. Prawa flanka stała teraz dla mnie otworem.

 

kusze

Na lewej działo się dużo i szybko. Dziewiątka przybocznych raz za razem odpierała szturmy walijskiej konnicy wspierane zasięgowymi atakami oszczepników. W skutek zaciętych walk na moście poległo siedmiu z dziewięciu moich przybocznych. Strona walijska straciła tam konnych wojowników i przybocznych. W kolejnych turach mój drugi oddział przybocznych wspierany wodzem przejął kontrolę nad mostem, wyciął przybocznych wroga i przeprawił się na drugą stronę rzeki. Wrogi wódz korzystając z okazji przedarł się obok zajętych walką przybocznych i wkroczył na moja ziemie zabijając ocalałych braci zakonnych z pierwszego oddziału i przebijając oszczepem mojego wodza. Również walijscy łucznicy spróbowali swojego szczęścia i starali się przekroczyć rzekę wpław, co okazało się dla nich zgubne. Pięciu z dziewięcioosobowego oddziału odpłynęło w ciszy znajdując swój koniec w zimnych wodach bezimiennej rzeki. Chwilę później, mroźny powiew wiatru oznajmił nam koniec tej krwawej bitwy.  Po podliczeniu punktów okazało się że moich wojsk przedostało się więcej niż wojsk przeciwnika co oznaczało, że i ta bitwa była dla mnie wygrana. Tak zakończył się pierwszy dzień turniejowych zmagań.

Dzień drugi

Bitwa czwarta Normanowie
Scenariusz: Fight Around The Fire

Tym razem Normanowie postanowili stanąć na drodze mojej zmęczonej ale i zaprawionej w bojach armii. Duży zasięg normańskiego strzelania jak i konieczność częstego przyjmowania szarż spowodowały, że i tu moje dzielne hufce postanowiły walczyć pieszo. Uszykowałem swoje jednostki w następujący sposób: przyboczni stanęli w oddziałach cztero, pięcio i siedmioosobowych, kusznicy jak to kusznicy w dwunastu, ośmiu wojowników i wódz konno. Przeciwnik wystawił dwie siódemki konnych przybocznych, czterech wojowników konno z oszczepami, pospólstwo z łukami wspierane oddziałem najemnym wędrownych wojowników i wódz na koniu. Przyznam iż nie za bardzo wiedziałem co robić w tym scenariuszu i jaka taktykę przyjąć, co było moim największym błędem bo już na starcie straciłem możliwość szarży we wrogiego wodza. No ale niewiedza nie usprawiedliwia więc nie ma co płakać nad przysłowiowym rozlanym mlekiem pomyślałem i ruszyłem do boju. Byłem pierwszym graczem ale wystawiłem się dosyć defensywnie. Na prawej flance stało czterech przybocznych wspieranych ósemką wojowników, w środku główny oddział  przybocznych wspierający wodza, po lewej zaś stronie wystawiłem kusze w niedużym lesie, co okazało się błędem bo ciągle brakowało im zasięgu. Kawałek dalej stanęła piątka przybocznych.

Przyboczni


Przeciwnik zasłonił wodza najemnikami, za wodzem postawił jeden z oddziałów przybocznych. Prawą flankę wzmocnił czwórką wojowników chowających się za bagnem, na lewej zaś pojawili się łucznicy i drugi oddział przybocznych.
Rozdzieliliśmy zmęczenia i bitwa się rozpoczęła. Jak zwykle jazda na mojej prawej flance działała na mnie deprymująco i postanowiłem rozwiązać ten problem posyłając z samobójczą misją czwórkę przybocznych. Dopadli ich na jednym zmęczeniu, na szczęście konni też zaczynali bitwę ze zmęczeniem. Koniec końców udało mi się zabić trzech z siedmiu, nie tracąc przy tym nikogo. To dosyć znacząco osłabiło potencjał oddziału przeciwnika, nieszczęśliwie nie na tyle by mieć tą flankę czystą. Niestety w kolejnych turach pechowo nie wybroniłem strzał wymierzonych w dzielną czwórkę i oddział stracił połowę zbrojnych. Pozostałą dwójkę rozniosła na mieczach normańska kawaleria, którą wcześniej udało mi się trochę poszarpać. W środku stołu z początku działo się niewiele. Ot szachy zmęczeniami i ostrzał. Ja w najemników a przeciwnik w moje kusze. Po zmiękczeniu ostrzałem najemnego oddziału wroga zaszarżowałem go piątką przybocznych. Podejrzewam, że musieli dostać sporą brzęczącą sakiewkę, Ha! Co tam sakiewkę. Sakwę chyba! Bo bronili się jak lwy i to do końca bitwy. Niestety choć szarżowałem ich trzy razy dwoma oddziałami przybocznych to przetrwał jeden samotny trzymacz punktów. No ale zdjęcie zapory jaka stanowili najemnicy otworzyło mi dostęp do drugiego oddziału konnicy. Ta nie czekając na moje dalsze podboje wyruszyła z silną kontrą i nadziała się na przygotowana wcześniej pułapkę. No może pułapka to za duże słowo bo nie było to nic zaskakującego dla mojego przeciwnika, ale wyjaśnić muszę iż przewidując taki bieg wydarzeń w swojej turze najemników biłem bez żadnego wsparcia bordu by w turze przeciwnika móc godnie i bez zmęczenia przyjąć szarże rozpędzonej konnicy. Co też nastąpiło. Dużo by tu opisywać co się tam działo, więc skupmy się na rezultatach. W pierwszej potyczce zabiliśmy sobie po modelu, potem padły kolejne. Finalnie ja straciłem trzech i przeciwnik trzech. W końcu do tej walki postanowił się dołączyć sam wódz normański co okazało się dla mnie kluczowe. Zabił on kolejne dwa moje modele ale i sam oberwał zostając na dwóch zmęczeniach. Obawiając się szarży mojej siódemki przybocznych  w mojej turze uciekł. Widocznie w boju otrzymał kilka mocnych bęcków w hełm bo miast uciekać tak by być w zasięgu M od ogniska to pogalopował w stronę swojej prawej flanki chowając się za bagnem i otrzymując trzecie kluczowe zmęczenie. Alleluja! Rozniosło się  cichym szmerem po moich hufcach.

pole

Nadeszła moja ostatnia tura. Niestety mimo kolejnej szarży nie udało mi się zabić najemników. Próbowałem ukryć przed strzałem mojego ocalałego jednego przybocznego jednocześnie wystawiając go na wabia dla kawalerii z lewej flanki by nie szarżowała w mojego wodza którym podjechałem M od ogniska. Zadziałało jak miało później się okazać choć przeciwnik kilka razy głośno zastanawiał się czy czasem nie dobić mojego zacnego monarchy to finalnie wpadł w mojego przybocznego i wdeptał go w ziemię. Żal mi się zrobiło go bardzo bo dzielnie stawał samojeden i choć dwoił się i troił to uległ w końcu nawale normańskiej stali. Dodać tu muszę iż przeciwnik w swojej ostatniej turze z czterech zrobił osiem kości sagi co było dla mnie bardzo niekorzystne. Na szczęście sporo udało mi się wybronić w tym dzielnych kuszników którzy zaszarżowani przez dopakowany bordem oddział konnych zginęli prawie wszyscy. Prawie, bo ocalał dzielny wójt Braniewa niejaki Tilo Lubecke dzielnie trzymając punkt dla chwały Pana. Po tej szarży wiedziałem że wrogi wódz nie da rady już wrócić do ogniska. Normanom pozostała bowiem tylko jedna aktywacja, a wódz był na dwóch zmęczeniach. Starcie dobiegło końca. Po podliczeniu punktów okazało się iż mamy ich po równo. Więc remis.


Bitwa piąta Milites Christi
Scenariusz: Tale Of Challenges

Już trzech kronikarzy próbujących opisać przebieg tej bitwy zaginęło bez śladu, no nie całkiem bo jednego nieboraka odnaleziono z poderżniętym gardłem w lasku nieopodal kasztelu. Lękając się o ciągłość swoich tkanek napiszę przeto krótko i zwięźle.  Tragedia! Właściwie tak można by opisać tą bitwę której nie było. Po rzucie kostką okazało się że jestem pierwszym graczem. Nastąpiło wybieranie wyzwań gdzie postawiłem na obronę, przeciwnik przyjął tą samą taktykę z tym że ja dorzuciłem „pierwszą krew” która stała się przysłowiowym gwoździem do mojej trumny. Ponadto zgłupiałem jeszcze bardziej bo wystawiłem wodza na piechotę. Właściwie bitwę przegrałem już przy wystawianiu. Po pierwszej turze widząc, że nie zdążę tego zmienić,  podzieliłem się tą wiedzą z moim oponentem, który jako doświadczony gracz wiedział o tym turę wcześniej, ale taktownie milczał patrząc jak się pocę i miotam. Po tym gra przerodziła się w miłą dla mnie naukę niecnych taktyk stosowanych przez chytro lisi zakon Templariuszy. Za co bardzo dziękuje. Następnym razem postanowiłem wystawić swoich braci zakonnych NMP na tym bordzie. Ale porzućmy te dygresje i wróćmy do bitwy której nie było. Widząc co się dzieje i że przeciwnik mając wygraną w garści, zabunkrował się w rogu stołu, rzuciłem się do ataku. Niestety będąc atakującym przegrałem nawet : „pierwszą krew”, a kilkukrotne szarże mojej dziewiątki przybocznych nie dały żadnego rezultatu. No nie liczyć jednego zabitego modelu wroga. Ja zaś straciłem trzech przybocznych. Głód i mizeria chciało by się rzec za sienkiewiczowskim Kiemliczem i choć to nie te czasy, to cytat pasuje jak ulał. Ostatnia bitwa była przegrana.

Pustelnik



Turniej zakończyłem na 4 miejscu z liczbą 12 dużych punktów.  No, nie stało się to tak od razu, bo przez pomyłkę przy wpisywaniu punktów zapisano mi punkty przeciwnika o czym dowiedziałem dopiero dnia następnego. Jakież było moje zdziwienie gdy poinformowano mnie, iż z ósmego miejsca wskakuję tuż za podium. Jako dowodzący krucjatowym wojskiem wspomaganym kontyngentem zakonnej braci mogę rzec tylko jedno: non nobis, Domine, sed nomini tuo da gloriam!

Tamtaradej