Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Raporty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Raporty. Pokaż wszystkie posty

środa, 6 listopada 2024

Alchemia walczy na GMP 2024

 

    Godzina czwarta rano, gdy trzech rześkich o poranku dowódców Klubu Gier Alchemia wyrusza na kolejne Grand Melee Poland do Warszawy. Tak było kilka dni temu. Dziś, gdy w zaciszu swojego skryptorium, spisuje ich dzieje, emocje turniejowe już dawno opadły i wyczyny ich zaczyna powoli pokrywać patyna historii. Może bardzo wczesnej historii, bo to zaledwie tydzień z hakiem. Ale kto ma czas czekać te przysłowiowe trzysta lat, by ich dzieje stały się bardziej starodawne? A jeśli już ktoś taki się znajdzie, to niech nie przeszkadza, tylko usiądzie spokojnie na stołeczku i czeka. No dobra ale o czym to ja pisałem? A no tak: trójka z ziem raciborsko-opolskich rusza na bitwy śmiertelne.
Tak więc Drużyna Kędzierzyńskich  Rycerzy, bo tak brzmiała ich nazwa, w skład której wchodzili: Wojtek drużynowy- Jomswikingowie; Michał -Macedonia; Tęgowoj czyli ja- Milites Christi, postanowiła trwale zapisać się w annałach tego wydarzenia.  Czy im się udało, przeczytacie o tym za chwilę.

1


    Ponieważ nie do końca pamiętam lub przyswoiłem bitwy toczone przez moich towarzyszy, skupię się tu na swoich poczynaniach na stołach. Zresztą przytaczanie ich bitew nieuchronnie doprowadziło by mnie do konieczności opisu pewnego wyśmienitego fortelu zastosowanego przez kolegę, który postanowił poświęcić wodza i przyjąć fatygi na większości swoich oddziałów, miast usunąć jednego przybocznego. Dlatego zrezygnuję z tych opisów, bowiem jestem świadomy, iż Michał chciałby jak najszybciej o tym zapomnieć.

 

Hełm się rozrywa, oczy w słup -
Tarcza rozdarta, leci trup -
Uwielbiam! Tak to musi być!
Rycerzy tłum chce prać i bić
I wielką radość czują (...)
Rycerzem się zaczyna być
Gdy można rąbać, kłuć i bić (...)

                        Bertran de Born: Pochwała Wojny


Primum proelium Bitwa pierwsza

   

 Po licznych perturbacjach, tęgich analizach i pokerowych blefach wreszcie naszym kapitanom udało się rozdzielić scenariusze oraz tereny i mogliśmy grać. Mnie przypadł scenariusz „gniew wodzów” i armia bizantyjska sprawnie prowadzona przez Błażeja. Rzuciliśmy kośćmi i te określiły, iż to Błażej będzie rozpoczynał tę bitwę. Co zaś się tyczy terenów, to w drodze doboru, mi przypadły ruiny i las, a przeciwnik zabrał ze sobą strome wzgórze i las. Jako, że pierwszy wystawiałem teren, postawiłem ruiny w takim obszarze by zblokować możliwość wystawienia stromego wzgórza w miejscu dla mnie niekorzystnym. Udało się to na tyle skutecznie, by Herman nie musiał sobie więcej zaprzątać swojej krzyżackiej głowy, tym rumowiskiem. Po ustawieniu wszystkich terenów wojska wyszły w pole. Bizancjum ustawiło na swojej prawej flance turkopoli wspieranych przybocznymi i dwunastu kuszników, środek stanowiły trzy dwunastki pospólstwa, za którymi podążał wódz. Kolejna czwórka przybocznych miała za zadanie pilnowanie lewej flanki Bizancjum. Ja, poczynając od lewej flanki, wystawiłem się następująco. Jedenastka wojowników wraz z rycerstwem zachodnim, za nimi czwórka braci zakonnych wspierana turkopolami, w środku zaś, w ruinach schowali się kusznicy pilnowani przez szóstkę zakonników  ustawionych na prawej flance. Ponieważ to moja pierwsza bitwa z Bizancjum i jedna z pierwszych bitew na bordzie Milites Christi, zdecydowałem się więc zagrać trochę asekuracyjnie wysuwając do przodu wojowników i rycerstwo zachodnie. Kusznicy i łucznicy bizantyjscy dość szybko pokazali moim wojownikom, że lekko nie będzie. Reszta bizantyjskiej armii zbiła się w jedną wielką grupę i stanęła blisko środka stołu. Oj nie będzie łatwo uczknąć tego tortu- wygrzmiał do mnie spod hełmu Herman von Oppen. Oj nie będzie.  Ale nie takie ciastka już się zjadało- wykrzyczał na odchodnym i pogalopował na środek stołu, gdzie swoją osobą estymował bożych wojowników. Ci zaś, gdy tylko go zobaczyli, poczęli wiwatować i krzyczeć. Nagle, w tej radosnej wrzawie dało się słyszeć charakterystyczny szczęk rzucanych kości. Jak ręką odjął, ścichły wiwaty i okrzyki, a wraz z nimi rozpłynęły się radosne oblicza zakonnych wojowników. Zapanowała pełna skupienia cisza, przerywana od czasu do czasu nerwowym pokasływaniem knechtów.
Alea iacta est, kości zostały rzucone- sentencjonalnie bąknął Komtur i począł wydawać rozkazy. Bitwa właśnie się rozpoczynała.

2

3

4


Jako pierwsze podsunąłem spieszone rycerstwo zachodnie. Wraz z nimi ruszyli wojownicy mający osłaniać jazdę i tworzyć nacisk na wrogich kuszników. Jazda skorygowała swoje pozycje. Następnie ostrzał kuszników, który przyniósł kilka strat po stronie bizantyjskiej i koniec mojej pierwszej tury.  W turze Bizancjum udowodniło kto ma lepszych strzelców i porządnie zredukowało mi stan liczebny wojowników. Poza tym nic więcej się nie stało. Kolejne tury przyniosły szarże i walkę wręcz która to kończyła się najczęściej zwycięsko dla mnie. Po jednej z potyczek, zwycięski ale zmęczony oddział przybocznych został zdradziecko ostrzelany przez cesarskich i zanotował aż trzech zabitych. Na szczęście w tym scenariuszu każda rana zadana nie w walce, liczy się jakby była to rana na pospólstwie.  Z ciekawszych rzeczy to na lewej flance pozostała piątka wojowników, w straceńczej szarży dopadła turkopoli przeciwnika i zadała mu spore straty. Wojownicy też nie wyszli bez szwanku i koniec końców zostali zniesieni przez oddział wrogich przybocznych. Na prawej flance, z kolei, moja szóstka przybocznych  zaatakowała oddział bizantyjskiego  plebsu i podarowała mu na początek sześć automatycznych trafień. Przeciwnik zwarł tarcze, co znacząco wyhamowało impet mojego uderzenia. Finalnie w tej walce udało się zdjąć tylko czterech piechurów. Ostatnie tury to też czas szarż Hermana, bowiem za każdą wygraną przez wodza walkę wręcz, w tym scenariuszu zdobywało się jeden punkt. W tych zapasach dopadł nas koniec bitwy i po podliczeniu punktów wyszedł nam remis. Z radością uścisnęliśmy sobie prawice i kontynuowaliśmy wesołą pogawędkę. Musicie bowiem wiedzieć, iż Błażej jest naszym stałym turniejowym bywalcem i nie opuścił ani jednego kędzierzyńsko-kozielskiego meeeee-lee, a gdy tylko zawita na naszą piękną i śląską ziemię odwiedza nas w naszym klubie. Do czego Was też chętnie i szczerze zapraszam.



Secundum proelium Bitwa druga


Herman rozochocony po ostatnich walkach, biegał po pudełku jak opętany.
 Gdzie oni są, Dawać mi ich tutaj.
-ryczał niczym Ryszard I Lwie Serce pod Arsuf.
Tym razem, po naszemu, wytniemy ich do nogi. – odgrażał się siekąc mieczem powietrze wokół głowy.
Żal mi się go zrobiło gdy zobaczyłem z jaką frakcją przypadło nam się zmierzyć w drugiej bitwie. Hermanowi również zrzedła mina, gdy dowiedział się, że jego adwersarzem w tej bitwie będzie inny zakon  rycerski. A mianowicie Joanici pod wodzą Wojciecha.
 No jakże to tak? Zakonnik zakonnika? Po łbie? Buzdyganem? Eeee toż to nawet ja wiem, iż to się nie godzi. Co innego jakiś Prus, czy tam inszy bezbożnik ale zakonnik?- biadolił Herman którego bitewny zapał i animusz opadł jak, hmmm, jak nie przymierzając stan wody w rzekach po przejściu fali powodziowej.
Pomyślałem, że ma sporo racji stary Krzyżak, takie mirrory rzadko bywają porywające. Dodając specyfikę borda Milites Christi znów mocno zapachniało remisem.

5

6

7

 
Tym razem z kuluarowej rozgrywki kapitanów okazało się, iż będziemy grać scenariusz : Rządź na polu bitwy. Tereny jakimi dysponowałem to ruiny i strome wzgórze.  A jako że byłem drugim graczem to w centrum pola umieściłem ruiny, przeciwnik zrewanżował się lasem na swojej lewej flance. Ja natomiast wstawiłem mu w centrum jego strefy strome wzgórze licząc, że to znacząco skanalizuje ruchy jego konnych przybocznych. Czwartego terenu nie wystawiliśmy.  Teraz nadszedł czas by armie wyszły w pole i zajęły swoje strategiczne pozycje. Pierwszy wystawiał się Wojciech i ustawił swoich kuszników w lesie na swojej lewej flance. Niestety nie pamiętam już kolejności wystawiania oddziałów przeciwnika gdyż mocno skupiłem się na jego dwunastu kusznikach. Z doświadczenia wiem, że to nienajlepszy pomysł wystawiać się konnymi pod ich ostrzał, dlatego też wystawiłem całą swoją jazdę na swojej lewej flance. W środku stanęli kusznicy chowający się w ruinach i  obok osłaniający ich zachodni rycerze. Po prawej stronie stanęła jedenastka wojowników. Przeciwnik wystawił swoje wojska na mojej słabszej prawej flance i w swojej turze podjechał przybocznymi i wojownikami sposobiąc się do szarży. Przyznam że zrobiło mi się trochę ciepło. Moja prawa flanka była broniona tylko przez wojowników, a ci musieliby ulec szarżom prawie całej armii przeciwnika, otwierając tym samym drogę do zajęcia mojej ćwiartki rozstawienia. Chwile kalkulowałem czy nie wymienić pozycji i nie wjechać cała swoją wrażą siłą uderzeniową na ćwiartkę Wojtka, ale postawione tam wcześniej strome wzgórze teraz było niczym drzazga w małym palcu u lewej nogi. Niestety mojej nogi. Pozostało coś zrobić z wojownikami. W swojej turze przegrupowałem swoje oddziały i szóstka przybocznych wspierana turkopolami wyruszyła na moja prawą flankę, a rzeczeni wojownicy wykonali manewr wycofania się do przodu i podwajając swój ruch forsownym marszem dotarli do środkowej strefy rozstawienia przeciwnika, szachując jego ćwiartkę i jednocześnie pozostając poza zasięgiem szarży w pierwszym ruchu. Zachodnie rycerstwo również próbowało nadążyć do miejsca walk i posunęło się swoje cztery cale, dysząc przy tym i sapiąc złowrogo. A mała, bo licząca czterech braci zakonnych, grupa konnych przedarła się do prawej, niebronionej ćwiartki przeciwnika, by punktować zgodnie z zasadami scenariusza. Te wszystkie zabiegi spowodowały zmianę koncepcji u Joanitow i do dużych szarż i wielkich potyczek w tej bitwie nie doszło. Wojtek przerzucił swoje kusze do środka stołu, ale że robił to wciąż w trudnym terenie to zajęło mu to trochę czasu. Jego pięknie pomalowani piechurzy zmienili kierunek marszu i pociągnęli za moimi wojownikami. Właściwie to już więcej ciekawych akcji w tej bitwie się nie wydarzyło. Trochę powalczyliśmy trochę postrzelaliśmy i tak zastał nas koniec. Krzyżacy byli skuteczniejsi w  ćwiartkowych szachach i strzelaniu co ostatecznie przełożyło się na wynik 12:8 dla mnie. Czy jestem zadowolony z tej gry? Tak, bo była bardzo przyjemna i wesoła. Ponadto miałem okazję by poznać kolejną osobę grającą w ten system, bowiem nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się skrzyżować figurek z Wojciechem. A co do wyniku, to muszę przyznać, iż korciło mnie wywołać wielka bitwę na stole, ale dostałem jasne dyrektywy i wytyczne od drużynowego by nie przegrywać i grać bezpiecznie, a oni się zajmą wykręcaniem wyniku. Ha! Skoro to ja mam być tą swoistą opoką, tym ceglanym fundamentem naszego zespołu, to nijak mi było puszczać wodzy fantazji i oddawać się kawaleryjskiej fantazyji. Grałem bezpiecznie.  Do trzeciej bitwy jak się miało okazać.


Tertium proelium Bitwa trzecia


    To, że będę się zmagać z Jakubem i jego „ piratami” na bordzie saksońskim wiedziałem już w sobotę. Wiedziałem również, że znów wyjdzie nam radosna wyżynka i porządne rycerskie bęcki, bo scenariusz jaki mieliśmy grać to: Zajmij i utrzymaj. Nie wiedziałem niestety, że kostki będą po stronie Jakuba.
Bitwa jak zwykle zaczynała się od scenariuszowo-terenowych szachów, toczonych na poziomie drużyny. My z Jakubem dostaliśmy scenariusz i nie czekając na rozdanie terenów wyznaczyliśmy punkty znaczników. O centralny punkt stoczyliśmy mała bitwę, bo każdy z nasz chciał tam postawić swój wcześniej przygotowany znacznik. Ja klęczącego pod krzyżem rycerza zakonnego, Kuba posąg światowida, chciało by się rzec, ze Zbrucza. Rzuciliśmy o to kostką i na środek powędrował rozmodlony zakonnik. To w sumie ostatnia moja wygrana jeśli chodzi o kostki w tej grze. Ale zostawmy żarty i wróćmy do opisu. Jako pierwszy gracz oddałem palmę pierwszeństwa w wystawianiu terenów przeciwnikowi.  Ten wystawił ruiny po swojej prawej flance, ja odwzajemniłem się lasem. Zostały jeszcze dwa bagna które postawiliśmy bliźniaczo, ja na lewej flance Jakuba, a on na mojej lewej stronie wystawienia. Teraz czas na wystawienie armii. Ja  poczynając od prawej strony wystawiłem: wojowników, za nimi czwórkę przybocznych, w lesie oddział kuszników. Centrum bronili zachodni rycerze wspomagani przez samego Hermana. Lewą flankę obsadziłem turkopolami i szóstką przybocznych. Jakub wystawił poczynając od jego prawej strony: żeglarzy wspieranych ósemką oszczepników, w ruinach stanęło czworo przybocznych z bronią wielką i wódz. Obok kolejno trzy ósemki żeglarzy rozciągnięte do lewej strony przeciwnika. Zaszemrały kości i bitwa poczęła się toczyć po stole niczym wielki powolny walec, miażdżąc kolejne oddziały, moje jak i przeciwnika.  Wiedziałem, że zaraz spadną na mnie ci morscy rębacze i zaczną się ich tańce z obniżaniem i blokowaniem mojego pancerza, więc postanowiłem się przygotować i przyjąć ich godnie. Niestety poprzez swoje multiaktywacje żeglarze nie są łatwym przeciwnikiem i trudno zabezpieczyć wszystkie słabe punkty. Kości położyłem na pacierze, skorygowałem pozycje i czekałem na rozwój wydarzeń. W swojej pierwszej turze Jakub zaatakowal z furią godną poematów. Celem padli wojownicy i kusznicy. Wojownicy zwarli szeregi i bronili się bez pacierzy za to kusznicy mogli anulować sporo trafień. Jak większość naszych zmagań biliśmy się na trojkach lub dwójkach- zależnie od zmęczenia. Ja dodałem sobie sporo kości ataku i dla kuszników i dla wojowników. Niestety choć wbijałem średnio osiem ran, Jakub bronił z zadziwiającą skutecznością. I tak udało mi się zredukować do połowy dwa jego oddziały, a z trzeciego zabić dwóch wojowników. Ja zaś straciłem sześciu wojowników i pięciu kuszników. W mojej turze w łatwy sposób mogłem pozbawić przeciwnika trzech kości sagi i zrobiłbym to gdyby nie kości Kuby, które postanowiły padać tylko w zakresie pięciu i sześciu oczek. Kusznicy strzelili z sukcesem dwoma strzałami do pierwszej pozostałej czwórki wojowników. Niestety Jakub wybronił oba strzały. Po ruchu powtórzyli strzał i tym razem ubili jednego majtka zabierając z nim kość sagi. Dobre i to pomyślałem i zaszarżowałem w pozostała szóstkę żeglarzy moją piątką wojowników. Wspomogłem ich dodając im pięć kości ataku, oraz pacierze. Niestety i tu, pomimo, iż wbiłem osiem ran, przeciwnik gotów był wybronić aż sześć trafień. Ja natomiast takiego szczęścia nie miałem i oddział wojowników stopniał do dwóch figurek. Jak pech to pech. Przeciwnik wybronił kostkę sagi i możliwość punktowania za znacznik.

7

8

9

 
Fortuna kołem się toczy jak mawiali lubiący sentencję Rzymianie. Widocznie w tym starciu potoczyła się gdzieś daleko ode mnie. Muszę tu przyznać, iż ta mroźna, zamarznięta mata, od samego początku źle mnie nastrajała. Może to przez ciągłe marudzenie Hermana von Oppena o jakimś strasznym zamarzniętym jeziorze. Mus Wam wiedzieć, że gdy tylko Wielki Szpitalnik Zakonu (wszak tytuł ten był nierozerwalnie złączony z komturią elbląską) zobaczył tę matę,  to od razu spochmurniał i stał się pełen obaw, jak stary kożuch wszy.
Oj żeby nie było drugiego Pejpus- szwargotał pod nosem, czujnie wodząc wzrokiem po lodowej równinie maty. Teraz już wiem, że wykrakał, ale na jego usprawiedliwienie muszę przyznać iż dzielnie stawał i walki nie unikał. W kolejnych turach przeciwnik dominował na mojej prawej flance, ja zaś z kolei wyciąłem jego oddziały na mojej lewej stronie. Środek broniony przez zachodnie rycerstwo w końcu nie wytrzymał (fortuna okazała się być tak zacięta, iż nie pomogły zaklinania chuchania i zwieranie szeregów oraz przerzut nieudanych testów pancerza) i rycerstwo straciło możliwość blokowania centralnego znacznika. Herman  wyczerpany po ciężkich walkach salwował się ucieczką. (ale się wściekł jak to przeczytał. Wytłumaczył mi od razu co mam tu napisać). Tak więc nie salwował się ucieczką, tylko dbając o resztę armii strategicznie nie dopuścił do odcięcia jej głowy i zachowując ten bystry koncept i tęgi umysł na swoim karku, mógł dalej oddawać nieocenione usługi zakonowi. Czyli uciekł poza zasięg szarż przeciwnika, co przełożyło się na ruch w stronę mojej lewej flanki. W ostatniej turze, wypoczęty powrócił na środek stołu i zablokował centralny znacznik. Ponadto popchnął turkopoli do szarży na niedobitki oddziału żeglarzy. W ostatniej turze Jakub zaszarżował na moich konnych dwójką swoich przybocznych  generując do tego wiele automatycznych trafień z umiejętności borda i prawie wyciął mój oddział przybocznych. Prawie, bo został jeden zakonnik. Niejaki Henryk Vilken/Vilko. Wójt Sztumu od 24 grudnia 1341roku. Zapamiętajcie to nazwisko bo coś mi mówi że Vilko nie raz zagości w moich sagowych opisach. Ale wróćmy do tematu. To właśnie on jako jedyny zakonnik przetrwał tę bitwę i mimo przegranej zdołał utrzymać i zniszczyć posąg pogańskiego bóstwa. Co  więcej, przetrwał tę bitwę do końca w stanie nadającym się do dalszej walki. Herman bowiem leżał poobijany wielkim dwuręcznym toporzyskiem wrogiego wodza, którego imienia żaden dobry chrześcijanin nie zapamięta i próbował dojść do siebie puszczając co i rusz czerwone bańki nosem. Trzeba przyznać, że to już jakaś nasza tradycja i jakbyśmy z  Jakubem nie grali, to kończy się to pojedynkiem wodzów. Kończąc bitwę policzyliśmy figurki na stole. Mi zostały cztery modele, Jakubowi trzy. Niestety dla mnie tura w której Kuba wybronił moje wraże ataki spowodowała, iż to on zaczął punktować przy znacznikach. Z tury na turę różnica ta stała się dla Hermana nie do odrobienia. Bitwa zakończyła się wynikiem 16:4 dla Jakuba.
O święta Doroto z Mątowów ależ to boli – sapnął komtur puszczając czerwonawą bańkę z przetrąconego nosa.
A mówiłem, ostrzegałem, że Krzyżak na lodzie nie lubi. Ughhh -tym razem bańka z pewną taką nieśmiałością wysunęła się z Hermanowego kinola i natychmiast się w nim schowała.
Aghh, Ale się wielki mistrz wścieknie. Wiedziałem, że to będzie secundo Peipus. Rany! Na świętego Idziego! Gdzie ten medyk!?- tym razem bańka osiągnęła tak monstrualne rozmiary, iż śmiało można by ją zaliczyć do tzw. Bulla ingentis magnitudinis. Poświeciła trochę swoją czerwoną objętością i pękła z charakterystycznym bańkowym „pyk”. Herman znów zajęczał.
Muszę przyznać, że nie mogłem na to dłużej patrzeć i opatrzonego zostawiłem w skrzyneczce na figurki. Niby to Krzyżak, ale jednak trochę go żal.


Quartum proelium Bitwa czwarta


    Obolały Herman stanął na wysokości zadania i stawił się na bitwę w pełnym rynsztunku. W pierwszej chwili chciałem zaprotestować i na tę walkę oddać dowództwo Księciu opolsko-raciborskiemu Mieszkowi II Otyłemu, bowiem nie do końca byłem pewien czy nasz dziarski komtur podoła kolejnym wyzwaniom. Koniec końców to Herman wyszedł w pole, zachodziła bowiem obawa, iż nasz Otyły Pan znów w najważniejszym momencie bitwy, da niechlubnego drapaka i ucieknie z pola walki, tak jak to zrobił w bitwie pod Legnicą. Takiego ryzyka zaakceptować nie mogliśmy. Tym bardziej, że jako drużyna, będąc na drugim miejscu, graliśmy na pierwszym stole. Chcąc, nie chcąc padło na Hermana. Ten tylko coś tam mruknął pod nosem i ruszył estymować swoje hufce.

10

11


No i stało się. Mongołowie pod dowództwem Karima! Zapowiada się kolejna ciężka przeprawa na słabo oświetlonym stole. O nie żebym miał coś do zarzucenia oświetleniu w sali. Nie. Bardziej obawiałem się tych setek mongolskich szypów mknących czarnymi chmurami w stronę Hermanowych linii, skutecznie przesłaniających oświetlenie. Wyglądało na to, że w takiej sytuacji zdać się można tylko na cud, a że na cuda trzeba trochę poczekać, postanowiłem zdać się także na lisi plan chytrego Krzyżaka. Jako słabsza drużyna mogliśmy wybrać scenariusz i postawiliśmy na: Aby przełamać mur tarcz. Scenariusz ten mocno promuje piesze jednostki, a tych w mongolskiej armii jest jak na lekarstwo, które notabene, tak bardzo by się teraz przydało Hermanowi, bowiem znów zaczął puszczać te swoje bańki.
Z drużynowych kalkulacji znów dostałem zadanie utrzymania: co najmniej remisu i z zapałem zabrałem się do wymyślania taktyk. Na nasz stół przypadły następujące tereny: ja posiadałem dwa lasy, Karim zaś szczycił się posiadaniem stromego wzgórza i lasu. Ustawiliśmy je następująco. Po swojej lewej stronie przeciwnik postawił las, ja zrewanżowałem się tym samym i ta część maty była bardzo zalesiona. Po swojej prawej stronie w połowie stołu, Przeciwnik wystawił strome wzgórze, które przesunąłem do tyłu, po tym jak dowódca mongolski przesunął mój las. To wycofanie wzgórza było dla mnie bardzo ważne gdyż tworzyło mi czysty korytarz na ewentualne szarże moich zakonników, a to z kolei dosyć mocno szachowało jazdę mongolską. Po ustawieniu terenów zaczęliśmy wystawiać armie. Ponieważ i tym razem byłem pierwszym graczem więc wystawiłem połowę swoich jednostek. I tak od prawej stanęli kusznicy, obok pod znacznikiem stanęła jedenastka wojowników. Niedaleko kolejnego znacznika  pozycje zajęło zachodnie rycerstwo. Herman zajął stanowisko za wojownikami chroniony kusznikami i lasem i miarowo „pykał” bańkami spod hełmu. Przeciwnik wystawił swoją armie w następujący sposób. Od jego lewej stanęły dwa oddziały konnych wojowników. Centrum zajęła ósemka przybocznych, wspierana dwunastką pospólstwa, za którym stał wódz i wielbłąd. Prawe skrzydło zamykali wojownicy konno. Widząc to ustawienie wsparłem kuszników czwórką przybocznych, a na swojej lewej stronie wystawiłem szóstkę przybocznych wspieranych oddziałem turkopoli. Moim celem było zabrać znaczniki i zabunkrować się w lesie po stronie przeciwnika, co też zrobiłem. Jako pierwsi do lasu dotarli kusznicy i przez cztery tury dzielnie odpierali ataki mongolskiej jazdy ulegając jej w ostatniej turze. Udało im się również ubić kilku pospolitaków. Tak naprawdę strzelali do przybocznych ale rany za sprawą mongolskiej umiejętności zostały przeniesione na oddział pospólstwa. Dobrze zabunkrowane oddziały kuszników i wojowników oraz broniące ich zachodnie rycerstwo z przysłowiową toną pacierzy, skutecznie zniechęcało jazdę mongolską do ataku. Ponadto gdyby tylko przyboczni Karima zaatakowali mój umocniony spalony las, to niechybnie wystawiliby się na szarżę mojej jazdy. O tak, wiedziałem już, iż drugiej Legnicy nie będzie. I nie było. Ja punktowałem przeniesionymi znacznikami, Karim zdobywał punkty próbując sukcesywnie rozstrzelać moje jednostki. O ironio, pomyślałem, historia uczy, że  zazwyczaj bywało na odwrót.  A tu Teutońce siedzą w spalonym lesie i trzęsą zbrojami przed mongolskimi szypami. Po podliczeniu punktów wyszedł remis. Zadanie wykonane.
Co mogę powiedzieć o tej bitwie? Była bardzo zachowawcza i to pierwsza bitwa jaką rozegrałem używając zegara szachowego. Czy był pomocny? Nie wiem. Na pewno dyscyplinował mnie i oponenta do dynamicznej rozgrywki. Biorąc pod uwagę, że przy stole spotkali się dwaj modelarze gaduły, dla których wynik nie jest aż tak istotną częścią tego hobby, to może to i lepiej. Ale ta presja czasu odebrała tej potyczce sporo z tego cudownego figurkowego romantyzmu. No jeśli można doszukiwać się romantyczności w szwargocących obijmordach odzianych w  przepocone przeszywanice i jeśli się go pożąda podczas turniejowych bitew.


Quintum proelium pictorum Bitwa piąta malarska.


    Była to bitwa nietypowa, bo rozgrywała się ona wiele wcześniej w zaciszu stołów modelarskich każdego walczącego. Jako, że turniej ów oprócz samego grania, pełen był innych atrakcji. Nie mogło na nim zabraknąć konkursu malarskiego. Tym razem do konkursu stawały całe oddziały, a nie pojedyncze modele. Skoro tak, nie było innego wyjścia tylko należało chwycić za pędzel. Umyśliłem sobie, że pomaluje Księcia Mieszka II Otyłego z jego pocztem, który to w mojej armii zakonnej będzie albo walczył jako gość zakonu, albo jako najemnik reprezentujący konne rycerstwo zachodnie. Wybór nie był przypadkowy, gdyż w interesującym mnie historycznym okresie to właśnie on sprawował rządy w naszej dziedzinie, a jego włości obejmowały także nasze Koźle. Co więcej Mieszko II Otyły był wielkim przyjacielem zakonu, co ostatecznie przeważyło i właśnie on, jako pierwszy z Piastów wskoczył mi pod pędzel.  Całość procesu twórczego, od przemodelowania i pogrubiania figurki księcia do malowania i wykonywania banneru z puszki po popularnym gazowanym napoju bezalkoholowym, to materiał na kolejnego posta do działu: Modelarnia.

m


 Pozwólcie zatem, że nie będę się tu nad tym rozwodził. Powiem tylko, że konkurencja była bardzo wielka i gdy okrzyknięto mnie zwycięzca tego konkursu, nie mogłem w to uwierzyć, a z kompletnego zbaranienia wybił mnie i przywrócił do pionu kuksaniec Michała. Ha! Wygrałem! I nim skończyłem wymawiać Non nobis, Domine, non nobis. Sed nomini Tuo da gloriam. już stałem, ku wielkiej radości: mojej, mojej drużyny, Hermana, z naręczem nagród i statuetką zwycięzcy w ręku. Zakończę ten opis cytując Janka: „szast, prast, wygrał Piast.”

    Tak dobiegły końca moje wszystkie bitwy i przyszedł czas na podsumowania. Wygrana, dwa remisy i przegrana oraz wygrana konkursu malarskiego, to bilans moich turniejowych zmagań. Co w połączeniu z punktami moich kolegów z drużyny dało nam piąte miejsce, a nasze osiągniecie zostało uhonorowane przez gospodarzy hojnymi darami. Niestety nie udało nam się utrzymać podjumowej pozycji i spadliśmy w tabeli z drugiego miejsca. Jeśli mógłbym pomarudzić to średnio podoba mi się to, iż system szwajcarski na większości turniejów, w różne systemy, rozgrywany jest do samego końca. Ponieważ w tym rozwiązaniu przez ostatnią bitwę można spaść pierwszego stołu w bezpodiumową otchłań zapomnienia. I nie chodzi o to, że tym razem to spotkało naszą drużynę, tylko o taką finałowa sprawiedliwość. Skoro dowiozłeś tę pozycje do ostatniego starcia, to powinieneś rozegrać mecz o pierwsze i drugie miejsce bez żadnych ataków zza pleców. To, że jest to słuszna koncepcja ostatecznie przekonało mnie wprowadzenie tego rozwiązania na niemieckim GM. Myślę, że na naszym Meeeee-lee w Kędzierzynie wprowadzimy tę zasadę i zobaczymy jak to rozwiązanie się sprawdzi w bojach. Czas chyba dać odejść klątwie pierwszego stołu w zapomnienie.

     Teraz słów kilka o samym turnieju. Jak zwykle świetnie spędzone dwa dni, pełne emocji, zaskoczeń i tego wszystkiego co wiąże się z  takimi figurkowymi świętami. Organizacja na najwyższym poziomie i nie piszę tego bo dostałem pełną brzęczących monet sakiewkę od chłopaków z Welesa, jako dotację dla zakonu, tylko pisze tak, bo swoją ciężką pracą jak najbardziej na to zasłużyli. Formuła drużynowa dała nową jakość rozgrywek i wypełniła brakującą lukę w turniejach sagowych. Ponadto ładnie połączyła wszystkie ery, wyrównując liczbę graczy walczących w danym okresie. Maty przepiękne. Czapki z głów dla grafika (gratulacje Andrzeju). Sędziowanie i cały ten turniejowy bałagan który gospodarze ogarniali mimochodem bez żadnych potknięć to organizacyjny majstersztyk, czyli fifa rafa uefa i pomiłuj Panbu. Mam nadzieję, iż GMP już zawsze będzie miało formułę drużynową, czego Wam i sobie życzę.

Jak tym razem zakończyć? Może naszym klubowym zawołaniem: Niech się gra! No i oczywiście tradycyjnym Tamtaradej!
„Pyk” niechcący dodał Herman.

poniedziałek, 6 listopada 2023

Moje boje na Grand Melee Poland 2023

 

Kilka tygodni intensywnych przygotowań i tylko dwa dni zabawy. Czy było warto zapytacie. Było i to bardzo. Tylko cicho, bo już się cały lękam i drżę w środku niczym osika na wietrze, gdy pomyślę o tym co będzie jak komtur elbląski Herman von Oppen się dowie. A nie od dzisiaj wiadomym jest, że gdy się zezłości to strasznie kablem od żelazka naparza.  Z drugiej zaś strony niech to sobie sami wyjaśniają z dzielnym Tęgodorykiem w swoim figurkowym świecie. Teraz zaś skupmy się na rzeczach istotnych.

GMP Goci


Właśnie siedzę w pociągu wracając z warszawskiego Grand Melee Poland i wciąż wewnętrznie przeżywam te ostatnie dwa dni. Było intensywnie, było sagowo, było super. Połączenie er antycznych w jedną dywizję, podobnie jak zespolenie ery inwazji z erą wikingów dodało lekki powiew świeżości i koniec końców wyszło turniejowi na dobre. Nawet dosyć kontrowersyjna decyzja o wyrzuceniu (napiszę od razu, bo jak go znam, to komtur się uprze i karze to dopisać) najważniejszej ery krucjat, nie zaburzyło zbytnio przebiegu rozgrywek. Tym bardziej, że i tak pojawiały się na turnieju bordy z tej zacnej ery. No dobra. Na podsumowania jeszcze przyjdzie czas w tym wpisie i jak to z podsumowaniami zazwyczaj bywa, będą one na samiutkim końcu. Teraz zaś słów kilka o  moich turniejowych zmaganiach.

Tęgowoj
Tęgowoj z Tęgodorykiem


Grałem armią Gotów pod wodzą samego Tęgodoryka Wielkiego, króla gockiego, co jak to każdy Got, zawsze jest gotów bo boju i rozwałki. Niektórzy mówią, że oni to wypijają z mlekiem matki, Inni zaś zaprzeczają, iż nikt nigdy nie widział żadnej gockiej matki więc skąd niby to mleko. Jeszcze inni mówią, że mają to we krwi, choć poza erytrocytami, leukocytami, trombocytami i etanolem, nikt nigdy niczego tam nie znalazł. Nauka natomiast na ten temat zawzięcie milczy, podczas gdy spór o to trwa w najlepsze. Tak czy siak, Got do rozwałki zawsze gotowy. Podobnie było i tym razem. Muszę tu przyznać, iż moja bytność na GMP, z przyczyn różnorakich, była pod wielkim znakiem zapytania. Tak naprawdę to tylko przez żałośnie dobiegające ze skrzyneczki na figurki, jęki i zawodzenia Tęgodoryka, by mimo wszystko jechać na GMP, ostatecznie udało mi się poodpinać wszystkie sprawy i wyruszyć na wyprawę. Czego oto człowiek nie zrobi dla figurek. No ale powróćmy do tematu. Armie swoją Tegodoryk uszykował w sposób następujący.  Dwa i pół punktu przybocznych podzielił na dwie piątki. Z założenia jedna piątka to byli konni katafrakci, a druga maszerowała na piechotę. Do tego dołączyło półtora punktu wojowników oraz jeden punkt pospólstwa. A, że o wiele rzeczy można Tegodoryka posądzić,  ale nie o skąpstwo. Do armii dołączyli jako najemnicy, legioniści dezerterzy wraz ze sporych rozmiarów psią sforą.  Tak skomponowana armia wyglądała groźnie i imponująco, jak się miało później okazać głównie na papierze.

Goci



Bitwa pierwsza: Ruś pogańska
Scenariusz: Take and Hold

Scenariusz polegający na zdobywaniu kontroli nad znacznikami. Obie armie wystawiły się dosyć agresywnie gotowe utopić wroga w jego własnej krwi. Ja w centrum postawiłem oddział dezerterów,  który jako dobry bloker, miał wytrzymać ewentualne szarże przeciwnika, plus eliminować lub zadawać dodatkowe straty z darmowej aktywacji do strzału. Obok stanęli wojownicy z banerem i przyboczni na piechotę. Po przeciwnej flance stanęła druga piątka przybocznych konno. Pospólstwo z łukami wystawiłem w dwóch oddziałach na tyłach jako generatory kości, bo tych u gotów zawsze brak, a wiadomo, że z Rusią to się nie postrzela. Rusin wystawili bardzo silny oddział przybocznych w centrum wspierany wojownikami z lewej i prawej strony. Zaczynałem ja. Po turze ostrzału (poległo dwóch przybocznych) i korekcyjnych ruchach czekałem z przygotowanym bordem na atak dużego oddziału przybocznych Rusinów. Tak zwany death star uderzył w trzymających linię dezerterów. Ci zwarli szeregi i jakimś cudem udało im się wytrzymać ten atak. No nie było tak różowo. Oj nie. Pięciu z dzielnie walczącej ósemki padło pod siłą wrażych ciosów przeciwnika. Pozostała trójka wycofała się robiąc miejsce wojownikom, by w swojej turze mogli krwawo wykorzystać ich ofiarę. Nadeszła moja tura i decydujący moment bitwy. Miałem oto w zasięgu wszystkiego zmęczony (dwa znaczniki) oddział wrogich przybocznych. Ustawiłem bord i do ataku. Zaatakowali wojownicy generując 20 kości ataku plus dwa autohity. Trafiałem na czwórkach i udało mi się ranić tylko pięć razy. Poczułem się oszukany, gdyż podobno pomalowane figurki walczą o wiele lepiej. Albo to zwykły zabobon i przesąd, który białym żelazem winien być wypalony, albo moi goccy wojownicy to lenie i nicponie. Tak czy siak było już po bitwie. Ruś jak to Ruś, pożonglowała pancerzem, za każdym razem generując wiadro kości ataku i obrony i sukcesywnie wycinała moje oddziały. Wszystko skończyło się 29 do 15 dla Rusinów.

bitwa 1


Bitwa druga: Normanowie
Scenariusz: Sacred Ground

Mój pierwszy mecz z węgierskim przeciwnikiem. Było bardzo wesoło i przyjemnie, a wszelkie zawiłości językowe wyjaśnialiśmy uśmiechami i metodą pt. „patrz mi na usta”. A serio to bardzo fajna, pełna serdeczności, wzajemnych podpowiadań i niesamowitych zwrotów akcji bitwa, którą zapamiętam na długo. Normanowie stawili się licznie i oprócz dwóch konnych oddziałów przybocznych wspieranych jednym oddziałem konnych wojowników z oszczepami, wystawili trzy piesze oddziały. Jednych wojowników z kuszami, jednych wojowników bez opcji uzbrojenia i plebs z łukami. Konni przyboczni stanęli po obu flankach, środek obstawiali konni wojownicy. Całość sił piechoty, mój oponent, postawił na mojej prawej flance (tam był mój teren który miałem ochraniać). Ja zaś wystawiłem się defensywnie. Pieszych przybocznych ustawiłem w ruinach na prawej flance. Obok stanęło pospólstwo z łukami. Po ich lewej stronie swoje miejsce znaleźli wojownicy, kawałek dalej stanął oddział katafraktow. Najemnicy otrzymali rozkaz utrzymania lasu znajdującego się na mojej lewej flance. Ponadto swoimi strzałami mieli ochraniać moje wojska i nie dopuścić do ich przeskrzydlenia. Podobnie jak w pierwszej bitwie, tak i tu, na dzień dobry, otrzymałem szarżę czwórki normandzkich przybocznych. Udało mi się ją wytrzymać i w mojej turze zaatakowałem Normanów swoja dwunastką wojowników. A że historia lubi się powtarzać…. Nie! Stop. Jakie powtarzać. W pierwszej bitwie udało mi się w bliźniaczej sytuacji wbić pięć ran. Tym razem raniąc od czwórki nie udało mi się zranić ani razu. O ja zedrę z was te farbki tępym scyzorykiem- pomyślałem, odbierając podziękowania i uściski dłoni od przeciwnika. Jeszcze jeden taki numer i idziecie do figurkowego karceru. Na szczęście nie był to taki game breaker jak w grze poprzedniej.


normanowie
Przyboczni wroga chwilę przed szarżą wojowników


od 4
Raniłem od czwórek

wojownicy
Leniwi wojownicy

 Koniec końców udało mi się wyciąć obydwa oddziały przybocznych i mocno poszarpać, a w końcu i zniszczyć konnych wojowników, przejmując tym samym kontrolę nad centralnym punktem mapy. Na mojej prawej flance w tym czasie działy się sceny dantejskie, o których, nikt kto mądry pamiętać by nie chciał. Pomnę tylko, iż trwał zacięty bój o kontrolę nad ruinami, kończący się walką kuszników z moim plebsem. Wszystko to okraszone salwami śmiechu i wybuchami radości. Koniec końców bitwa zakończyła się punktowo 27 do 15 dla Tęgodoryka Wielkiego.

Bitwa trzecia: Hunowie
Scenariusz: Rule The Battlefield

Hunowie


Nigdy nie grałem przeciw temu zwojowi i byłem pełen obaw. Przeciwnik, tym razem ze Szwecji, wystawił się agresywnie. Wszystko konno, nie licząc oddziału uzbrojonego w oszczepy. Wystawiłem się zachowawczo paraliżowany myślą o tym co Hunowie zrobili z Gotami w świecie realnym. Po prawej flance ustawiłem swoich katafraktów osłanianych dezerterami. Łucznicy stanęli w lesie na środku, a po ich lewej stronie ustawili się wojownicy i piesi przyboczni. Grad strzał zasłonił na chwile światło nad stołem, co było niechybnym znakiem, że gra się już rozpoczęła. Pierwsze tury próbowałem odnaleźć się z moim bordem, przeciw tak mobilnej i strzelającej armii jaką są Hunowie. Po tym, jak nękany ciągłym ostrzałem i przyjmowaniem licznych szarż, oddział katafraktów poległ. Przyszedł mi do głowy plan, który nagle odwrócił losy bitwy. Wykorzystując swojego borda udało mi się podejść na tyle blisko wojownikami do konnego dużego oddziału przeciwnika, by móc go zaszarżować. Miałem co prawda zmęczenia, ale jedna z umiejętności gockich aktywuje mnie do szarży, jednocześnie blokując przeciwnikowi wykorzystywanie moich fatyg w fazie ruchu i w walce. Ach jak miło było patrzeć na padających niczym muchy groźnych Hunów. Jak słodko było deptać ich chorągwie i wyrzynać konie. No tych zwierzaków to nawet mi się zrobiło trochę żal, ale Tęgodoryk widząc moją smutną minę, szybko zapewnił mnie, że jest mistrzem w przyrządzaniu koniny, i że nic się nie zmarnuje. Herman von Oppen komtur Elbląski jednak nie jest aż tak pragmatyczny. No ale o czym to ja pisałem….Acha, już wiem. No więc bitwa odmieniła swoje oblicze i to teraz Hunowie uciekali przed moimi wojownikami, w których wstąpił nowy duch walki. O to już nie te same leniwe łajzy z pierwszej i drugiej bitwy. Teraz niesieni falą zwycięstw, rozszarpywali wrogi oddział za oddziałem. Koniec końców, trzymanie scenariuszowych ćwiartek jak i radosna wyżynka na stole, dawały cały czas na remisowe rozwiązanie bitwy. Dopiero zabicie oddziału przybocznych wroga i zablokowanie jego ćwiartki, wysunęło mnie  lekko na prowadzenie. I wtedy okazało się, iż nadmierne obżeranie się koniną w czasie bitwy to rzecz naganna, grzeszna i niezbyt mądra. Na sam koniec, zamotałem się w fazach punktowania za ćwiartki i miast trzymać swoje i blokować przeciwnikowi, ja ruszyłem się by zająć jego ćwiartki. Ruszyłem się, uwalniając tym samym blokady i w ostatnim ruchu oddałem mu 6 (słownie: sześć) punktów za nic. I tak, ze zwycięzcy, po nerwowym liczeniu punktów dowiedziałem się, że zabrakło mi jednego punktu do remisu i zostałem przegranym. Jak to pan Preses naszego klubu KGA Alchemia, w sentencjonalnej wiadomości napisał : „takie przegrane bolą najbardziej”. Coś w tym jest, choć nie miałem czasu się nad tym zastanawiać, bo wciąż odbija mi się koniną.

Dzień drugi
Bitwa czwarta:
Piastowie
Scenariusz: To Break A Shieldwall

No i proszę. Autorska frakcja Wczesnych Piastów stworzona i wciąż dopieszczana przez organizatorów GMP stanęła na drodze Tęgodorykowi wielkiemu. Trudna sprawa, bo chęć na zwycięstwo jest , a bić Piastów nie patriotycznie. No ale skończmy te facecje i przejdźmy do opisu naszych bitewnych zmagań. Piastowie to armia której silnikiem jest bord książąt wschodu z ery krucjat. Znam go dosyć dobrze i w głowie powoli zaczynał mi kiełkować chytry plan. Ustawiłem się standardowo dla mojego sposobu gry. Łucznicy zajęli ruiny na środku zapewniając sobie maksymalne pole rażenia. Po ich prawej stronie stanęli wojownicy z pieszymi przybocznymi. Po stronie lewej znaleźli swoje miejsce katafrakci i oddział dezerterów. Przeciwnik wystawił trzy oddziały pieszego pospólstwa, za nimi schował się w centralnej części Bolesław i jego sześciomodelowa konna drużyna, złożona z samych rębajłów i zabijaków. Czytaj przybocznych. Na swojej lewej flance przeciwnik wystawił ponadto Jarla Sigvaldiego. Na prawej zaś w lesie schowała się szóstka pospólstwa z łukami. Tęgodoryk dał znak do rozpoczęcia bitwy i moi katafrakci wykonali ruch, a zaraz potem z frakcyjnej aktywacji wyszarżowali do oddziału pospólstwa. Ponieważ przeciwnik nie mógł wykorzystywać mojego zmęczenia liczyłem na większe sukcesy tej doborowej gockiej kawalerii. Skończyło się tym, że zabiłem dwóch, tracąc przy tym jednego przybocznego. Widząc tak niekorzystny obrót moich gockich spraw, wycofałem z ostatniej aktywacji swój oddział na moją stronę, wyczerpując go przy tym zupełnie. Przeciwnik podsunął się do mnie podnosząc uprzednio znaczniki i wykonał drobne korekty pozycji Jarla i drużyny. W swojej turze Tęgodoryk postanowił zastosować jedną ze swoich lisio chytrych taktyk. Postanowił wyciągnąć konnych przeciwnika i wyszedł łucznikami z dających im względne schronienie ruin na otwarty teren. Bord ustawił mocno obronnie, zostawiając sobie możliwość strzelania. I to strzelanie okazało się kluczowe. Bowiem wypuszczone salwy z gockich łuków zabiły aż sześciu piastowskich tarczowników. Na tym zakończył turę. Przeciwnik widząc skuteczność mojego niebronionego oddziału łuczników, podsunął się a potem zaszarżował moich dzielnych snajperów. Byłem na to przygotowany i odpaliłem wszystkie możliwe akcje obronne mojej frakcji. 

sztumbr


Koniec końców, gdy opadł kurz i ścichły jęki rannych, dało się zauważyć, iż poległo dwóch moich łuczników, zabierając ze sobą dwóch przybocznych Bolesława. Potem nadeszła moja tura i tu wojownicy podbudowani poprzednimi sukcesami wycięli całą drużynę w pień, nie oszczędzając nikogo. Co prawda kosztowało to ich prawie wyczerpanie ale efekt okazał się być więcej niż zadowalający. Znaczniki, jak i moje tak i przeciwnika pozostały na miejscu, gdyż wszystkie kości potrzebne były do ciężkich walk w centrum stołu. Zostawiłem sobie kilka kości sagi na bordzie wiedząc iż w turze Piastów wojownicy będą wystawieni na kontrszarże przeciwnika. Długo nie musiałem czekać, a że nie tyko Tęgodoryk mógł się pochwalić lisim sprytem okazało się jeszcze szybciej. Bolesław używając jednej z umiejętności frakcyjnych, zamienił mój zmęczony oddział wojowników w najemników, co pozbawiło mnie możliwości korzystania z gockich umiejętności obronnych. Szach mat, przez zęby zawarczał Bolesław i wpadł w moich wojowników z taka furią, że aż pociemniało mi w oczach. A wspomagał go, za sprawą borda, nie kto inny a sam Jarl ze swoimi przybocznymi. Moi wojownicy zwarli szeregi i skupili się na przetrwaniu. Udało się to tylko czterem z nich, bowiem aż ośmiu znalazło swój koniec podczas tej potyczki. I choć smutek wielki zalał serce Tęgodoryka, a dusza wyła targana żalem po stracie tak zacnych wojów, to cieszył się on wielce, iż oddział ten zdołał utrzymać możliwość generowania kości sagi. W mojej turze Bolesław, używając swojej umiejętności próbował się wycofać na bezpieczną odległość, ale mu to skutecznie uniemożliwiłem, tnąc jego ruch żetonem zmęczenia. Następnie korzystając z okazji jaką było przyłapanie Jarla bez odpalonej furii. Zaatakowałem go swoimi pieszymi przybocznymi. Musiałem to zrobić w dwóch ruchach, ponieważ taszczyli oni znacznik, który tak pokochali, iż wszędzie ze sobą zabierali. Nabitych ran starczyło akurat na tyle by dzielny Jarl odrazu z pola bitwy przeniósł się na tęgą bibę u Odyna. Teraz oczy Tęgodoryka zwróciły się w stronę Księcia Bolesława. Wyrok wykonali katafrakci, którzy kilkoma tęgimi bęckami wybili z głowy Bolkowi królowanie i jakieś tam inne do znaczników roszczenia. 

Śmierć Bolesława

Warto napisać, że chwilę wcześniej, ci sami katafrakci wycieli w pień ocalałe z ostrzału resztki tarczowników. Co spowodowało automatyczne podniesienie znacznika.  Tak zakończyła się moja tura. Przyznać muszę, iż postawa wojsk piastowskich srogo mnie zaskoczyła, gdyż plebs widząc stratę wodza i drużyny, miast iść w rozsypkę, przeszedł do ofensywy. W jedną turę wyciął mi pozostałości katafraktów, prawie wykończył oddział pieszych przybocznych i przesunął znacznik w stronę punktowanej strefy. Przyznam, że zrobiło mi się gorąco. Tak jednak zastał nas koniec bitwy i po podliczeniu punktów, okazało się, że wygrałem 27 do 15.

koniec bitwy czwartej




Bitwa piąta: Ruś Pogańska.
Scenariusz: To Settle A Grudge

Teoretycznie nie mieliśmy na siebie trafić, ale liczne perturbacje w paringach sprawiły iż trafiłem do stołu gdzie ciągle używana „długa zima” spowodowała już oszronienie całego stołu. I dobrze bo to była najweselsza i najśmieszniejsza bitwa jaka udało mi się rozegrać na całym GMP. Byłem już zmęczony, podobne oznaki wykazywał mój przeciwnik. Wystarczyło kilka słów i wesołych łypnieć okiem, by każdy z nas podświadomie obrał styl tej potyczki. Jak się miało za chwilę okazać była to jedyna słuszna decyzja. Scenariusz zakładał ostrą wyżynkę, narzucał definiowanie ofiar i mścicieli. Brzmiało to wszystko bardzo groźnie i zmuszało do strategicznego myślenia. Zgodnie z instrukcją wyznaczyliśmy zatem mszczących i ofiary- nie mylić z ofiarami losu. Rozstawiliśmy się, gotując swoje hufce do bitwy. Uścisnęliśmy sobie dłonie i wszystko by pewnie potoczyło się zgodnie ze scenariuszem, gdyby na środku stołu nie wyrósł las. Do dziś kronikarze próbują dociec dlaczego Tęgodorykowi i Wodzowi Rusinów tak na tym lesie zależało. Nie dość, iż zaniedbali inne części pola walki, to co i rusz wysyłali tam nowe siły by w końcu rozstrzygnąć do kogo ten las ma należeć. Właściwie to do końca nikt się nie orientował co się tam działo bo wszystko zasłaniały drzewa. Słychać było tylko jakieś śpiewy i wesołe trzaskanie ognisk. Podobno też smakowicie pachniało pieczonym wurstem czyli kiełbasą bez której Goci, jak to Germanie, nigdzie się nie ruszają. A zwłaszcza do lasu. Rusini jak to Rusini swój towar przynieśli w płynie. Całe szczęście czas bitwy dobiegł końca i ostry głos sędziego zakończył tą rusko-gocką wyżerkę czy też wyżynkę. Podliczyliśmy punkty i wyszło 21 do 15 co dawało nam remis.

GMP 2023

Teraz wreszcie nadszedł czas na podsumowania. Zakończyłem ten turniej na 16 miejscu co uplasowało mnie w połowie stawki. Jak na to, iż  były to jedne z moich pierwszych gier na gockim bordzie, a scenariusze przeczytałem w pociągu do Warszawy to jestem więcej niż zadowolony. Zresztą wynik w tym systemie, od zawsze ma dla mnie drugorzędne znaczenie. Liczą się ludzie i zabawa. A tej nie brakowało w każdej bitwie. Co zaś się tyczy ludzi to wciąż i niezmiennie jestem pod wrażeniem naszej sagowej społeczności. Wszyscy uśmiechnięci i bez żadnych spin i ciśnień, tak częstych w innych systemach. Zawsze chętni do pomocy. To społeczność która potrafi sobie podpowiadać w grze o wysokie stawki. Widziałem sytuacje gdzie jeden gracz pozwolił cofnąć całą sekwencje drugiemu. Widziałem jak przeciwnik przypomina drugiemu graczowi o rozkazach itd. Widziałem również. Ba! Nawet sam miałem okazję przepraszać za popełnione gafy i wykroczenia. To chyba największy dar tego systemu. Ludzie w niego grający. I tą piękną, sentencjonalną myślą zakończę, bo zaraz jeszcze coś bąknę i wszystko się popsuje.  

Acha dla informacji to z pociągu wysiadłem gdzieś w 1/3 opisu pierwszej bitwy. Resztę stukałem z domu. Piszę o tym by nikt nie pomyślał, że tydzień z turnieju wracam. Ech już nie taki Odys ze mnie, choć drzewiej to rożnie bywało.

Tamtaradej.

 

 

czwartek, 28 września 2023

Hajda na Niepołomice -czyli Pola Chwały 2023

 

Było wesoło, było barwnie, było historycznie i było rozrywkowo. Czyli było jak zawsze. Prawie. Bo tym razem było jeszcze deszczowo. Na szczęście to „było” nie pojawia się tam corocznie, a nawet gdy uda mu się zawitać na taką imprezę, to nie jest w stanie jej popsuć.
Było minęło, możemy wreszcie powiedzieć o kolejnych niepołomickich Polach Chwały, ale nie będzie to do końca prawdą.

Było, owszem. Ale czy minęło? Ja wciąż jeszcze rozpamiętuję i rozsmakowuję się w tych mile spędzonych chwilach. Segreguję zdobyte informacje o różnych bitewnych systemach, oraz porządkuję i analizuję doświadczenia z gier. Przeglądam liczne fotografie, raz za razem wracając myślami do tamtego czasu. Cieszę się zawartymi nowymi znajomościami. Jednym słowem nadal trawię tę wspaniałą imprezę. A mniej fizjologicznie, a bardziej poetycko, napiszę tak: Nadal pozostaję pod jej magicznym urokiem.  Wciąż i wciąż, myślami biegnąc do tamtych chwil, a serce wtedy trzepoce…..no dobra, poniosło mnie. Tak czy siak, wciąż jestem pod jej wrażeniem. To chyba jedyna taka impreza, która udanie łączy pokazy rekonstrukcyjne z turniejami gier bitewnych i planszowych. Tylko tam dochodzi do sytuacji, gdzie nad stołem, na którym toczy się zażarta figurkowa walka, pochyla się powstaniec, Rzymianin i żołnierz Wermachtu, wspólnie kibicując którejś ze stron.
Hmm? A może by tak powspominać raz jeszcze. Tylko tym razem wszystko opisać? Spróbujmy zatem.

plakat

To, że znów zawitam na tegorocznych Polach Chwały było pewne od początku. Ale, że zawitam tam jako nieoficjalny „demonstrator” systemu Saga zaskoczyło nawet mnie. No zaraz, zaraz- zapytacie. A nie miałeś tam jechać jako uczestnik oblężenia chocimskiego, organizowanego przez Jarka z KGH? Przecież bez pomocy rotmistrza Tęgowoja, prawie pierwszej szabli w koronie, to udać się nie może! Też byłem pełen obaw, ale uspokoił mnie Jarek zapewniając, iż rotmistrz, choć jest tylko małą 15mm figurką, sam da sobie radę i zadanie wypełni, bo na nim przecież polegać można jak na Zawiszy. (Zapewne go znacie. Taki niewysoki, z Grabowa. Typowy Sulimczyk.) To mnie uspokoiło i zdecydowałem się poprowadzić mały pokaz sagi. Oczywiście nie sam, bo pomagali mi w tym Bartek i Michał, dzielnie dzieląc swój czas pomiędzy obowiązki i grę. Właściwie to nie bardzo miałem możliwość niezdecydowania się gdyż, Komtur Herman, gdy tylko zwiedział się o takiej możliwości, tak zaczął rozrabiać i takie tumulty wśród modeli wszczynać, że nie miałem wyjścia. Swoją drogą niezłą musiał nasz krzyżak, zbudować siatkę informatorów, skoro się o tym wydarzeniu dowiedział. W skrzynce na figurki nie ma wszak dostępu do internetu. Muszę go bardziej pilnować na przyszłość. No ale wróćmy do opowieści. Pomysł by rozłożyć się na Polach Chwały z Sagą zrodził się samoistnie. Ot zwykły przypadek. Zapytałem czy ktoś będzie tam z tym systemem. Okazało się, że nie. A, że chęć na takie spotkanie wyrazili wspomniani Bartek i Michał, a ja i tak jechałem tam na Ogniem i Mieczem, to sprawa stała się prosta. Decyzja była tak spontaniczna, że nawet nie zdążyliśmy poinformować organizatorów o naszych planach. Będąc już wcześniej uczestnikiem tej imprezy, wiedziałem, że bez problemu, uda nam się znaleźć kawałek blatu i miejsca by rozłożyć się ze swoim stanowiskiem, czy też w tym przypadku, sagowiskiem. Tak też się stało i znaleźliśmy miejsce przy boku wystawy Boltera, w pomieszczeniu gdzie był rozgrywany turniej w „Togo Heihachiro”. O tym systemie słów kilka jeszcze napiszę.

saga

Gra była luźna i wesoła. I choć Herman von Oppen wciąż robił mi wyrzuty, iż za lekce sobie ważę tę bitwę, to do końca stylu nie zmieniliśmy. Właściwie to bardziej prezentowaliśmy system, niż graliśmy.  Bowiem stół pełen terenów 3d i rozpoznawalne figurki zakonne, działały jak magnes na ludzi z zewnątrz i ze środowiska graczy.  Muszę tu podziękować Bartkowi, że dzielnie znosił moje wielominutowe dyskusje i prezentacje. Ba! Znosił. Brał czynny udział i niejednokrotnie to na jego barkach spoczywał ciężar tłumaczeń i zachęcań.
No ale jak gra, to ktoś musi wygrać. Herman jak to na krzyżaka przystało, nie chciał słyszeć o żadnej skomplikowanej taktyce, tylko pognał z jazdą do szarży ile kopyta dały. Na nic zdały się moje prośby i tłumaczenia, iż to nie najlepsza taktyka na jomswikińskie hordy, i że potrzeba tu trochę subtelności i wyrachowania, a nie tylko „wyżynać pogan” i do przodu. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Po pierwszych sukcesach krzyżaków, jomswikingowie otrząsnęli się, zwarli szeregi i spuścili porządne lanie panom w płaszczach. Herman do dziś ma gębę obitą jak po weselu w remizie. Ale jak go znam, pewnie go to nic nie nauczy.
Po tej rozgrywce, zostawiłem stojny w tereny stół, by cieszył oko i nadal budził zainteresowanie Sagą wśród gawiedzi i ruszyłem na obchód po bitewniakowych salonach.

W piwnicach zamkowych znów, w najlepsze trwał turniej Ogniem i Mieczem. Piszę: znów, bo w ostatnim roku turnieju się nie odbył. Spowodowane to było przesiadką na drugą edycję tego systemu. Cóż to był za widok! Stół za stołem zastawiony gotowymi do walki chorągwiami, regimentami, oddziałami. Aż łza się w oku zakręciła i trochę mi się żal zrobiło, iż nie zdążyłem uszykować swoich wojsk pod druga edycję. No ale co się odwlecze……

oim

oim

oim

 Opuściwszy zamkowe piwnice, trafiłem do pomieszczeń w których dominowała II w światowa. Tam ogromna makieta, pełna figurek walczących żołnierzy spowodowała całkowity i bezdyskusyjny opad mojej żuchwy. Gdy już się pozbierałem, na moje nieszczęście, odwróciłem się, a tam wielka bitwa w system „Lasalle”. I znów żuchwa zahaczyła mi o nogawki. Zawsze, gdy widzę taki rozmach i ten ogrom pracy włożony w realizację takiego projektu, nachodzą mnie myśli o tym, iż powinienem się zająć czymś innym. Np. hodowlą indyków lub zbieraniem stonki, a nie dłubać te swoje półziemianki. Muszę tu przyznać, że „Lasalle” zrobił na mnie duże wrażenie i w najbliższym czasie na pewno przyjrzę się mu bliżej.

iiww

iiww

iiww

Lasalle

Lasalle

Lasalle

 
Pożegnawszy tę salę, wróciłem do pokoju okupowanego przez Boltera, gdzie obok jego stoiska trwały turniejowe walki morskie w system „Togo Heihachiro”. Polski system, mała skala, bitwy morskie, podręcznik w polskiej i angielskiej wersji językowej…czego chcieć więcej. Ciekawy, bazujący na pewnej bezwładności system rozkazów, oraz zachowanie inercji w ruchu okrętów znacząco podniosły poziom mojego zainteresowania tym systemem. Po długiej i miłej rozmowie z twórcą tej gry Maciejem Molczykiem postanowiłem zakupić starter dla dwóch osób, z myślą o naszym klubie gier Alchemia. Na nieszczęście już się skończyły na stoisku i będę musiał dokonać tego internetowo. 

togo

Togo Heihachiro


Obchodząc się smakiem, poganiany przez zapadający zmierzch i rodzinę wpadłem jeszcze z krótką towarzyską wizytą do stoiska Wargamera, gdzie uciąłem sobie miłą pogawędkę z „Sosną” na temat drugiej edycji Ogniem i Mieczem.

sosna

 W pomieszczeniu tym, natknąłem się na kolejny polski system bitewny osadzony w realiach początków II wojny światowej: „Wrzesień 1939”. Słyszałem o tym systemie wiele  dobrego i trochę złego, Ocho! Pomyślałem. Skoro budzi takie skrajne emocje to może warto mu się przyjrzeć. Co też zrobiłem, a w czym ochoczo dopomógł mi Tomasz Kowalczyk. Ojciec tego projektu. Jeśli miałbym porównać „Wrzesień 1939” do innego systemu wojennego, to od razu przychodzi na myśl „Battlegroup”. Od dłuższego czasu szukałem wojennego systemu, Zakupiłem nawet jakiś czas temu brytyjskich „spadaków” do Bolta wraz z kościami i podręcznikami, ale jakoś chyba jeszcze do tego nie dojrzałem. Za to „ Wrzesień 1939” ujął mnie na tyle, że od razu zakupiłem podręczniki. A teraz czekam na figurki. Ponieważ to już robi się materiał na osobnego posta, którego zamierzam napisać już wkrótce, pozwolisz czytelniku, że tutaj zakończę opis tego systemu. 
wrzesień

I tak skończyły się moje figurkowe hece na niepołomickim zamku. No nie tak zupełnie, bo jeszcze został Jarek i jego oblężenie. Ale do tego przejdę na sam koniec. Teraz jeszcze rozsypię słów kilka o niebitewniakowej części imprezy. Jak zwykle było barwnie, głośno i multiperiodycznie. Co tworzy niezapomniany klimat tej imprezy. W krótkich przerwach pomiędzy grami i prezentacjami udało mi się „postrzelać” z mg42, obejrzeć moją córeczkę w coraz to nowej sukni z epoki. A to dzięki miejscowej wypożyczalni strojów i cierpliwości oraz pomocy jej właścicieli. Obejrzeć ciekawą i baaardzo głośną inscenizację likwidacji gniazda wyżej wspomnianego mg42. Spotkać Rzymian, Gotów, powstańców, żołnierzy różnej narodowości i okresów, których i sam Herman von Oppen, komtur elbląski, by nawet nie zliczył. Nie zliczył by również, kogo jeszcze udało mi się tam spotkać. A to dlatego, że wtedy, wciąż jeszcze nie odzyskał przytomności po ostatnich rycerskich bęckach. Leżał grzecznie w skrzyneczce na figurki i majaczył coś o jomswikińskich psach.

park

cp

 
Po tych wszystkich przygodach, nadszedł najwyższy czas, aby zobaczyć, co słychać u Jarka i jak rotmistrz Tęgowoj znosi trudy oblężenia. Stół na którym toczyła się ta bitwa, robił ogromne wrażenie.

Jarek

oim

Ogniem i Mieczem

Jak zwykle liczba modeli oraz przygotowane tereny powalały i sprawiały, że modelarska dusza uśmiechała się od ucha do ucha. Więcej o tym przeczytać można na blogu Klubu Gier Historycznych, do którego link znajdziesz po prawej stronie bloga.
Ale zanim tam umkniesz, przeczytaj proszę, jeszcze te parę zdań, które tu zapisałem. Kończy się, bowiem moja opowieść o tej imprezie. I podsumowując ja w kilku słowach, mogę powiedzieć, że było świetnie, tłusto i wesoło. Najważniejszym jednak jawi mi się powrót turnieju Ogniem i Mieczem oraz dalszy rozwój tego wspaniałego systemu.
Bo o balu na zamkowym dziedzińcu, niespodziewanej butelce trójniaka i nocnym hotelowym graniu w „Neuroshimę”, wspominać mi, nijak nie wypada.

Hmm? I jak teraz to zakończyć? Spróbujmy może parafrazując słowa pieśni Jacka Kaczmarskiego:

Hej kto szlachta!
Za Kmicicem!
Hajda na Niepołomice!

Tamtaradej- dodał poobijany komtur.