Godzina czwarta rano, gdy trzech rześkich o poranku dowódców
Klubu Gier Alchemia wyrusza na kolejne Grand Melee Poland do Warszawy. Tak
było kilka dni temu. Dziś, gdy w zaciszu swojego skryptorium, spisuje ich
dzieje, emocje turniejowe już dawno opadły i wyczyny ich zaczyna powoli
pokrywać patyna historii. Może bardzo wczesnej historii, bo to zaledwie tydzień
z hakiem. Ale kto ma czas czekać te przysłowiowe trzysta lat, by ich dzieje stały
się bardziej starodawne? A jeśli już ktoś taki się znajdzie, to niech nie
przeszkadza, tylko usiądzie spokojnie na stołeczku i czeka. No dobra ale o czym
to ja pisałem? A no tak: trójka z ziem raciborsko-opolskich rusza na bitwy śmiertelne.
Tak więc Drużyna Kędzierzyńskich Rycerzy,
bo tak brzmiała ich nazwa, w skład której wchodzili: Wojtek drużynowy-
Jomswikingowie; Michał -Macedonia; Tęgowoj czyli ja- Milites Christi, postanowiła trwale zapisać się w annałach tego wydarzenia. Czy im się udało, przeczytacie o tym za chwilę.
Ponieważ nie do końca pamiętam lub przyswoiłem bitwy toczone przez moich
towarzyszy, skupię się tu na swoich poczynaniach na stołach. Zresztą przytaczanie
ich bitew nieuchronnie doprowadziło by mnie do konieczności opisu pewnego
wyśmienitego fortelu zastosowanego przez kolegę, który postanowił poświęcić
wodza i przyjąć fatygi na większości swoich oddziałów, miast usunąć jednego
przybocznego. Dlatego zrezygnuję z tych opisów, bowiem jestem świadomy, iż
Michał chciałby jak najszybciej o tym zapomnieć.
Tarcza rozdarta, leci trup -
Uwielbiam! Tak to musi być!
Rycerzy tłum chce prać i bić
I wielką radość czują (...)
Rycerzem się zaczyna być
Gdy można rąbać, kłuć i bić (...)
Bertran de Born: Pochwała Wojny
Primum proelium Bitwa pierwsza
Po licznych perturbacjach, tęgich analizach i pokerowych
blefach wreszcie naszym kapitanom udało się rozdzielić scenariusze oraz tereny
i mogliśmy grać. Mnie przypadł scenariusz „gniew wodzów” i armia bizantyjska
sprawnie prowadzona przez Błażeja. Rzuciliśmy kośćmi i te określiły, iż to
Błażej będzie rozpoczynał tę bitwę. Co zaś się tyczy terenów, to w drodze
doboru, mi przypadły ruiny i las, a przeciwnik zabrał ze sobą strome wzgórze i
las. Jako, że pierwszy wystawiałem teren, postawiłem ruiny w takim obszarze by
zblokować możliwość wystawienia stromego wzgórza w miejscu dla mnie
niekorzystnym. Udało się to na tyle skutecznie, by Herman nie musiał sobie
więcej zaprzątać swojej krzyżackiej głowy, tym rumowiskiem. Po ustawieniu
wszystkich terenów wojska wyszły w pole. Bizancjum ustawiło na swojej prawej
flance turkopoli wspieranych przybocznymi i dwunastu kuszników, środek
stanowiły trzy dwunastki pospólstwa, za którymi podążał wódz. Kolejna czwórka
przybocznych miała za zadanie pilnowanie lewej flanki Bizancjum. Ja, poczynając
od lewej flanki, wystawiłem się następująco. Jedenastka wojowników wraz z
rycerstwem zachodnim, za nimi czwórka braci zakonnych wspierana turkopolami, w
środku zaś, w ruinach schowali się kusznicy pilnowani przez szóstkę
zakonników ustawionych na prawej flance.
Ponieważ to moja pierwsza bitwa z Bizancjum i jedna z pierwszych bitew na
bordzie Milites Christi, zdecydowałem się więc zagrać trochę asekuracyjnie
wysuwając do przodu wojowników i rycerstwo zachodnie. Kusznicy i łucznicy
bizantyjscy dość szybko pokazali moim wojownikom, że lekko nie będzie. Reszta
bizantyjskiej armii zbiła się w jedną wielką grupę i stanęła blisko środka
stołu. Oj nie będzie łatwo uczknąć tego tortu- wygrzmiał do mnie spod
hełmu Herman von Oppen. Oj nie będzie. Ale nie takie ciastka już się zjadało-
wykrzyczał na odchodnym i pogalopował na środek stołu, gdzie swoją osobą estymował
bożych wojowników. Ci zaś, gdy tylko go zobaczyli, poczęli wiwatować i krzyczeć.
Nagle, w tej radosnej wrzawie dało się słyszeć charakterystyczny szczęk
rzucanych kości. Jak ręką odjął, ścichły wiwaty i okrzyki, a wraz z nimi rozpłynęły
się radosne oblicza zakonnych wojowników. Zapanowała pełna skupienia cisza,
przerywana od czasu do czasu nerwowym pokasływaniem knechtów.
Alea iacta est, kości zostały rzucone- sentencjonalnie bąknął Komtur i
począł wydawać rozkazy. Bitwa właśnie się rozpoczynała.
Jako pierwsze podsunąłem spieszone rycerstwo zachodnie. Wraz z nimi ruszyli
wojownicy mający osłaniać jazdę i tworzyć nacisk na wrogich kuszników. Jazda
skorygowała swoje pozycje. Następnie ostrzał kuszników, który przyniósł kilka
strat po stronie bizantyjskiej i koniec mojej pierwszej tury. W turze Bizancjum udowodniło kto ma lepszych
strzelców i porządnie zredukowało mi stan liczebny wojowników. Poza tym nic
więcej się nie stało. Kolejne tury przyniosły szarże i walkę wręcz która to
kończyła się najczęściej zwycięsko dla mnie. Po jednej z potyczek, zwycięski
ale zmęczony oddział przybocznych został zdradziecko ostrzelany przez
cesarskich i zanotował aż trzech zabitych. Na szczęście w tym scenariuszu każda
rana zadana nie w walce, liczy się jakby była to rana na pospólstwie. Z ciekawszych rzeczy to na lewej flance
pozostała piątka wojowników, w straceńczej szarży dopadła turkopoli przeciwnika
i zadała mu spore straty. Wojownicy też nie wyszli bez szwanku i koniec końców
zostali zniesieni przez oddział wrogich przybocznych. Na prawej flance, z
kolei, moja szóstka przybocznych
zaatakowała oddział bizantyjskiego
plebsu i podarowała mu na początek sześć automatycznych trafień.
Przeciwnik zwarł tarcze, co znacząco wyhamowało impet mojego uderzenia.
Finalnie w tej walce udało się zdjąć tylko czterech piechurów. Ostatnie tury to
też czas szarż Hermana, bowiem za każdą wygraną przez wodza walkę wręcz, w tym
scenariuszu zdobywało się jeden punkt. W tych zapasach dopadł nas koniec bitwy
i po podliczeniu punktów wyszedł nam remis. Z radością uścisnęliśmy sobie prawice
i kontynuowaliśmy wesołą pogawędkę. Musicie bowiem wiedzieć, iż Błażej jest
naszym stałym turniejowym bywalcem i nie opuścił ani jednego kędzierzyńsko-kozielskiego
meeeee-lee, a gdy tylko zawita na naszą piękną i śląską ziemię odwiedza nas w
naszym klubie. Do czego Was też chętnie i szczerze zapraszam.
Secundum proelium Bitwa druga
Herman rozochocony po ostatnich walkach, biegał po pudełku
jak opętany.
Gdzie oni są, Dawać mi ich tutaj.
-ryczał niczym Ryszard I Lwie Serce pod Arsuf.
Tym razem, po naszemu, wytniemy ich do nogi. – odgrażał się siekąc
mieczem powietrze wokół głowy.
Żal mi się go zrobiło gdy zobaczyłem z jaką frakcją przypadło nam się zmierzyć
w drugiej bitwie. Hermanowi również zrzedła mina, gdy dowiedział się, że jego
adwersarzem w tej bitwie będzie inny zakon
rycerski. A mianowicie Joanici pod wodzą Wojciecha.
No jakże to tak? Zakonnik zakonnika?
Po łbie? Buzdyganem? Eeee toż to nawet ja wiem, iż to się nie godzi. Co innego
jakiś Prus, czy tam inszy bezbożnik ale zakonnik?- biadolił Herman którego
bitewny zapał i animusz opadł jak, hmmm, jak nie przymierzając stan wody w
rzekach po przejściu fali powodziowej.
Pomyślałem, że ma sporo racji stary Krzyżak, takie mirrory rzadko bywają
porywające. Dodając specyfikę borda Milites Christi znów mocno zapachniało
remisem.
Tym razem z kuluarowej rozgrywki kapitanów okazało się, iż będziemy grać scenariusz : Rządź na polu bitwy. Tereny jakimi dysponowałem to ruiny i strome wzgórze. A jako że byłem drugim graczem to w centrum pola umieściłem ruiny, przeciwnik zrewanżował się lasem na swojej lewej flance. Ja natomiast wstawiłem mu w centrum jego strefy strome wzgórze licząc, że to znacząco skanalizuje ruchy jego konnych przybocznych. Czwartego terenu nie wystawiliśmy. Teraz nadszedł czas by armie wyszły w pole i zajęły swoje strategiczne pozycje. Pierwszy wystawiał się Wojciech i ustawił swoich kuszników w lesie na swojej lewej flance. Niestety nie pamiętam już kolejności wystawiania oddziałów przeciwnika gdyż mocno skupiłem się na jego dwunastu kusznikach. Z doświadczenia wiem, że to nienajlepszy pomysł wystawiać się konnymi pod ich ostrzał, dlatego też wystawiłem całą swoją jazdę na swojej lewej flance. W środku stanęli kusznicy chowający się w ruinach i obok osłaniający ich zachodni rycerze. Po prawej stronie stanęła jedenastka wojowników. Przeciwnik wystawił swoje wojska na mojej słabszej prawej flance i w swojej turze podjechał przybocznymi i wojownikami sposobiąc się do szarży. Przyznam że zrobiło mi się trochę ciepło. Moja prawa flanka była broniona tylko przez wojowników, a ci musieliby ulec szarżom prawie całej armii przeciwnika, otwierając tym samym drogę do zajęcia mojej ćwiartki rozstawienia. Chwile kalkulowałem czy nie wymienić pozycji i nie wjechać cała swoją wrażą siłą uderzeniową na ćwiartkę Wojtka, ale postawione tam wcześniej strome wzgórze teraz było niczym drzazga w małym palcu u lewej nogi. Niestety mojej nogi. Pozostało coś zrobić z wojownikami. W swojej turze przegrupowałem swoje oddziały i szóstka przybocznych wspierana turkopolami wyruszyła na moja prawą flankę, a rzeczeni wojownicy wykonali manewr wycofania się do przodu i podwajając swój ruch forsownym marszem dotarli do środkowej strefy rozstawienia przeciwnika, szachując jego ćwiartkę i jednocześnie pozostając poza zasięgiem szarży w pierwszym ruchu. Zachodnie rycerstwo również próbowało nadążyć do miejsca walk i posunęło się swoje cztery cale, dysząc przy tym i sapiąc złowrogo. A mała, bo licząca czterech braci zakonnych, grupa konnych przedarła się do prawej, niebronionej ćwiartki przeciwnika, by punktować zgodnie z zasadami scenariusza. Te wszystkie zabiegi spowodowały zmianę koncepcji u Joanitow i do dużych szarż i wielkich potyczek w tej bitwie nie doszło. Wojtek przerzucił swoje kusze do środka stołu, ale że robił to wciąż w trudnym terenie to zajęło mu to trochę czasu. Jego pięknie pomalowani piechurzy zmienili kierunek marszu i pociągnęli za moimi wojownikami. Właściwie to już więcej ciekawych akcji w tej bitwie się nie wydarzyło. Trochę powalczyliśmy trochę postrzelaliśmy i tak zastał nas koniec. Krzyżacy byli skuteczniejsi w ćwiartkowych szachach i strzelaniu co ostatecznie przełożyło się na wynik 12:8 dla mnie. Czy jestem zadowolony z tej gry? Tak, bo była bardzo przyjemna i wesoła. Ponadto miałem okazję by poznać kolejną osobę grającą w ten system, bowiem nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się skrzyżować figurek z Wojciechem. A co do wyniku, to muszę przyznać, iż korciło mnie wywołać wielka bitwę na stole, ale dostałem jasne dyrektywy i wytyczne od drużynowego by nie przegrywać i grać bezpiecznie, a oni się zajmą wykręcaniem wyniku. Ha! Skoro to ja mam być tą swoistą opoką, tym ceglanym fundamentem naszego zespołu, to nijak mi było puszczać wodzy fantazji i oddawać się kawaleryjskiej fantazyji. Grałem bezpiecznie. Do trzeciej bitwy jak się miało okazać.
Tertium proelium Bitwa trzecia
To, że będę się zmagać z Jakubem i jego „ piratami” na
bordzie saksońskim wiedziałem już w sobotę. Wiedziałem również, że znów wyjdzie
nam radosna wyżynka i porządne rycerskie bęcki, bo scenariusz jaki mieliśmy
grać to: Zajmij i utrzymaj. Nie wiedziałem niestety, że kostki będą po stronie
Jakuba.
Bitwa jak zwykle zaczynała się od scenariuszowo-terenowych szachów, toczonych
na poziomie drużyny. My z Jakubem dostaliśmy scenariusz i nie czekając na
rozdanie terenów wyznaczyliśmy punkty znaczników. O centralny punkt stoczyliśmy
mała bitwę, bo każdy z nasz chciał tam postawić swój wcześniej przygotowany
znacznik. Ja klęczącego pod krzyżem rycerza zakonnego, Kuba posąg światowida,
chciało by się rzec, ze Zbrucza. Rzuciliśmy o to kostką i na środek powędrował
rozmodlony zakonnik. To w sumie ostatnia moja wygrana jeśli chodzi o kostki w
tej grze. Ale zostawmy żarty i wróćmy do opisu. Jako pierwszy gracz oddałem
palmę pierwszeństwa w wystawianiu terenów przeciwnikowi. Ten wystawił ruiny po swojej prawej flance,
ja odwzajemniłem się lasem. Zostały jeszcze dwa bagna które postawiliśmy
bliźniaczo, ja na lewej flance Jakuba, a on na mojej lewej stronie wystawienia.
Teraz czas na wystawienie armii. Ja
poczynając od prawej strony wystawiłem: wojowników, za nimi czwórkę
przybocznych, w lesie oddział kuszników. Centrum bronili zachodni rycerze
wspomagani przez samego Hermana. Lewą flankę obsadziłem turkopolami i szóstką
przybocznych. Jakub wystawił poczynając od jego prawej strony: żeglarzy
wspieranych ósemką oszczepników, w ruinach stanęło czworo przybocznych z bronią
wielką i wódz. Obok kolejno trzy ósemki żeglarzy rozciągnięte do lewej strony
przeciwnika. Zaszemrały kości i bitwa poczęła się toczyć po stole niczym wielki
powolny walec, miażdżąc kolejne oddziały, moje jak i przeciwnika. Wiedziałem, że zaraz spadną na mnie ci morscy
rębacze i zaczną się ich tańce z obniżaniem i blokowaniem mojego pancerza, więc
postanowiłem się przygotować i przyjąć ich godnie. Niestety poprzez swoje
multiaktywacje żeglarze nie są łatwym przeciwnikiem i trudno zabezpieczyć
wszystkie słabe punkty. Kości położyłem na pacierze, skorygowałem pozycje i
czekałem na rozwój wydarzeń. W swojej pierwszej turze Jakub zaatakowal z furią
godną poematów. Celem padli wojownicy i kusznicy. Wojownicy zwarli szeregi i
bronili się bez pacierzy za to kusznicy mogli anulować sporo trafień. Jak
większość naszych zmagań biliśmy się na trojkach lub dwójkach- zależnie od
zmęczenia. Ja dodałem sobie sporo kości ataku i dla kuszników i dla wojowników.
Niestety choć wbijałem średnio osiem ran, Jakub bronił z zadziwiającą
skutecznością. I tak udało mi się zredukować do połowy dwa jego oddziały, a z
trzeciego zabić dwóch wojowników. Ja zaś straciłem sześciu wojowników i pięciu
kuszników. W mojej turze w łatwy sposób mogłem pozbawić przeciwnika trzech
kości sagi i zrobiłbym to gdyby nie kości Kuby, które postanowiły padać tylko w
zakresie pięciu i sześciu oczek. Kusznicy strzelili z sukcesem dwoma strzałami
do pierwszej pozostałej czwórki wojowników. Niestety Jakub wybronił oba
strzały. Po ruchu powtórzyli strzał i tym razem ubili jednego majtka zabierając
z nim kość sagi. Dobre i to pomyślałem i zaszarżowałem w pozostała szóstkę
żeglarzy moją piątką wojowników. Wspomogłem ich dodając im pięć kości ataku,
oraz pacierze. Niestety i tu, pomimo, iż wbiłem osiem ran, przeciwnik gotów był
wybronić aż sześć trafień. Ja natomiast takiego szczęścia nie miałem i oddział
wojowników stopniał do dwóch figurek. Jak pech to pech. Przeciwnik wybronił kostkę
sagi i możliwość punktowania za znacznik.
Fortuna kołem się toczy jak mawiali lubiący sentencję Rzymianie. Widocznie w tym starciu potoczyła się gdzieś daleko ode mnie. Muszę tu przyznać, iż ta mroźna, zamarznięta mata, od samego początku źle mnie nastrajała. Może to przez ciągłe marudzenie Hermana von Oppena o jakimś strasznym zamarzniętym jeziorze. Mus Wam wiedzieć, że gdy tylko Wielki Szpitalnik Zakonu (wszak tytuł ten był nierozerwalnie złączony z komturią elbląską) zobaczył tę matę, to od razu spochmurniał i stał się pełen obaw, jak stary kożuch wszy.
Oj żeby nie było drugiego Pejpus- szwargotał pod nosem, czujnie wodząc wzrokiem po lodowej równinie maty. Teraz już wiem, że wykrakał, ale na jego usprawiedliwienie muszę przyznać iż dzielnie stawał i walki nie unikał. W kolejnych turach przeciwnik dominował na mojej prawej flance, ja zaś z kolei wyciąłem jego oddziały na mojej lewej stronie. Środek broniony przez zachodnie rycerstwo w końcu nie wytrzymał (fortuna okazała się być tak zacięta, iż nie pomogły zaklinania chuchania i zwieranie szeregów oraz przerzut nieudanych testów pancerza) i rycerstwo straciło możliwość blokowania centralnego znacznika. Herman wyczerpany po ciężkich walkach salwował się ucieczką. (ale się wściekł jak to przeczytał. Wytłumaczył mi od razu co mam tu napisać). Tak więc nie salwował się ucieczką, tylko dbając o resztę armii strategicznie nie dopuścił do odcięcia jej głowy i zachowując ten bystry koncept i tęgi umysł na swoim karku, mógł dalej oddawać nieocenione usługi zakonowi. Czyli uciekł poza zasięg szarż przeciwnika, co przełożyło się na ruch w stronę mojej lewej flanki. W ostatniej turze, wypoczęty powrócił na środek stołu i zablokował centralny znacznik. Ponadto popchnął turkopoli do szarży na niedobitki oddziału żeglarzy. W ostatniej turze Jakub zaszarżował na moich konnych dwójką swoich przybocznych generując do tego wiele automatycznych trafień z umiejętności borda i prawie wyciął mój oddział przybocznych. Prawie, bo został jeden zakonnik. Niejaki Henryk Vilken/Vilko. Wójt Sztumu od 24 grudnia 1341roku. Zapamiętajcie to nazwisko bo coś mi mówi że Vilko nie raz zagości w moich sagowych opisach. Ale wróćmy do tematu. To właśnie on jako jedyny zakonnik przetrwał tę bitwę i mimo przegranej zdołał utrzymać i zniszczyć posąg pogańskiego bóstwa. Co więcej, przetrwał tę bitwę do końca w stanie nadającym się do dalszej walki. Herman bowiem leżał poobijany wielkim dwuręcznym toporzyskiem wrogiego wodza, którego imienia żaden dobry chrześcijanin nie zapamięta i próbował dojść do siebie puszczając co i rusz czerwone bańki nosem. Trzeba przyznać, że to już jakaś nasza tradycja i jakbyśmy z Jakubem nie grali, to kończy się to pojedynkiem wodzów. Kończąc bitwę policzyliśmy figurki na stole. Mi zostały cztery modele, Jakubowi trzy. Niestety dla mnie tura w której Kuba wybronił moje wraże ataki spowodowała, iż to on zaczął punktować przy znacznikach. Z tury na turę różnica ta stała się dla Hermana nie do odrobienia. Bitwa zakończyła się wynikiem 16:4 dla Jakuba.
O święta Doroto z Mątowów ależ to boli – sapnął komtur puszczając czerwonawą bańkę z przetrąconego nosa.
A mówiłem, ostrzegałem, że Krzyżak na lodzie nie lubi. Ughhh -tym razem bańka z pewną taką nieśmiałością wysunęła się z Hermanowego kinola i natychmiast się w nim schowała.
Aghh, Ale się wielki mistrz wścieknie. Wiedziałem, że to będzie secundo Peipus. Rany! Na świętego Idziego! Gdzie ten medyk!?- tym razem bańka osiągnęła tak monstrualne rozmiary, iż śmiało można by ją zaliczyć do tzw. Bulla ingentis magnitudinis. Poświeciła trochę swoją czerwoną objętością i pękła z charakterystycznym bańkowym „pyk”. Herman znów zajęczał.
Muszę przyznać, że nie mogłem na to dłużej patrzeć i opatrzonego zostawiłem w skrzyneczce na figurki. Niby to Krzyżak, ale jednak trochę go żal.
Quartum proelium Bitwa czwarta
Obolały Herman stanął na wysokości zadania i stawił się na bitwę w pełnym rynsztunku. W pierwszej chwili chciałem zaprotestować i na tę walkę oddać dowództwo Księciu opolsko-raciborskiemu Mieszkowi II Otyłemu, bowiem nie do końca byłem pewien czy nasz dziarski komtur podoła kolejnym wyzwaniom. Koniec końców to Herman wyszedł w pole, zachodziła bowiem obawa, iż nasz Otyły Pan znów w najważniejszym momencie bitwy, da niechlubnego drapaka i ucieknie z pola walki, tak jak to zrobił w bitwie pod Legnicą. Takiego ryzyka zaakceptować nie mogliśmy. Tym bardziej, że jako drużyna, będąc na drugim miejscu, graliśmy na pierwszym stole. Chcąc, nie chcąc padło na Hermana. Ten tylko coś tam mruknął pod nosem i ruszył estymować swoje hufce.
No i stało się. Mongołowie pod dowództwem Karima! Zapowiada się kolejna ciężka
przeprawa na słabo oświetlonym stole. O nie żebym miał coś do zarzucenia
oświetleniu w sali. Nie. Bardziej obawiałem się tych setek mongolskich szypów
mknących czarnymi chmurami w stronę Hermanowych linii, skutecznie
przesłaniających oświetlenie. Wyglądało na to, że w takiej sytuacji zdać się
można tylko na cud, a że na cuda trzeba trochę poczekać, postanowiłem zdać się
także na lisi plan chytrego Krzyżaka. Jako słabsza drużyna mogliśmy wybrać
scenariusz i postawiliśmy na: Aby przełamać mur tarcz. Scenariusz ten mocno
promuje piesze jednostki, a tych w mongolskiej armii jest jak na lekarstwo,
które notabene, tak bardzo by się teraz przydało Hermanowi, bowiem znów zaczął
puszczać te swoje bańki.
Z drużynowych kalkulacji znów dostałem zadanie utrzymania: co najmniej remisu i
z zapałem zabrałem się do wymyślania taktyk. Na nasz stół przypadły następujące
tereny: ja posiadałem dwa lasy, Karim zaś szczycił się posiadaniem stromego
wzgórza i lasu. Ustawiliśmy je następująco. Po swojej lewej stronie przeciwnik
postawił las, ja zrewanżowałem się tym samym i ta część maty była bardzo
zalesiona. Po swojej prawej stronie w połowie stołu, Przeciwnik wystawił strome
wzgórze, które przesunąłem do tyłu, po tym jak dowódca mongolski przesunął mój
las. To wycofanie wzgórza było dla mnie bardzo ważne gdyż tworzyło mi czysty
korytarz na ewentualne szarże moich zakonników, a to z kolei dosyć mocno
szachowało jazdę mongolską. Po ustawieniu terenów zaczęliśmy wystawiać armie. Ponieważ
i tym razem byłem pierwszym graczem więc wystawiłem połowę swoich jednostek. I
tak od prawej stanęli kusznicy, obok pod znacznikiem stanęła jedenastka
wojowników. Niedaleko kolejnego znacznika pozycje zajęło zachodnie rycerstwo. Herman
zajął stanowisko za wojownikami chroniony kusznikami i lasem i miarowo „pykał”
bańkami spod hełmu. Przeciwnik wystawił swoją armie w następujący sposób. Od
jego lewej stanęły dwa oddziały konnych wojowników. Centrum zajęła ósemka
przybocznych, wspierana dwunastką pospólstwa, za którym stał wódz i wielbłąd.
Prawe skrzydło zamykali wojownicy konno. Widząc to ustawienie wsparłem
kuszników czwórką przybocznych, a na swojej lewej stronie wystawiłem szóstkę
przybocznych wspieranych oddziałem turkopoli. Moim celem było zabrać znaczniki
i zabunkrować się w lesie po stronie przeciwnika, co też zrobiłem. Jako pierwsi
do lasu dotarli kusznicy i przez cztery tury dzielnie odpierali ataki
mongolskiej jazdy ulegając jej w ostatniej turze. Udało im się również ubić
kilku pospolitaków. Tak naprawdę strzelali do przybocznych ale rany za sprawą
mongolskiej umiejętności zostały przeniesione na oddział pospólstwa. Dobrze zabunkrowane
oddziały kuszników i wojowników oraz broniące ich zachodnie rycerstwo z przysłowiową
toną pacierzy, skutecznie zniechęcało jazdę mongolską do ataku. Ponadto gdyby
tylko przyboczni Karima zaatakowali mój umocniony spalony las, to niechybnie
wystawiliby się na szarżę mojej jazdy. O tak, wiedziałem już, iż drugiej
Legnicy nie będzie. I nie było. Ja punktowałem przeniesionymi znacznikami,
Karim zdobywał punkty próbując sukcesywnie rozstrzelać moje jednostki. O ironio,
pomyślałem, historia uczy, że zazwyczaj bywało
na odwrót. A tu Teutońce siedzą w
spalonym lesie i trzęsą zbrojami przed mongolskimi szypami. Po podliczeniu
punktów wyszedł remis. Zadanie wykonane.
Co mogę powiedzieć o tej bitwie? Była bardzo zachowawcza i to pierwsza bitwa
jaką rozegrałem używając zegara szachowego. Czy był pomocny? Nie wiem. Na pewno
dyscyplinował mnie i oponenta do dynamicznej rozgrywki. Biorąc pod uwagę, że przy
stole spotkali się dwaj modelarze gaduły, dla których wynik nie jest aż tak
istotną częścią tego hobby, to może to i lepiej. Ale ta presja czasu odebrała
tej potyczce sporo z tego cudownego figurkowego romantyzmu. No jeśli można doszukiwać
się romantyczności w szwargocących obijmordach odzianych w przepocone przeszywanice i jeśli się go pożąda
podczas turniejowych bitew.
Quintum proelium pictorum Bitwa piąta malarska.
Była to bitwa nietypowa, bo rozgrywała się ona wiele wcześniej w zaciszu stołów modelarskich każdego walczącego. Jako, że turniej ów oprócz samego grania, pełen był innych atrakcji. Nie mogło na nim zabraknąć konkursu malarskiego. Tym razem do konkursu stawały całe oddziały, a nie pojedyncze modele. Skoro tak, nie było innego wyjścia tylko należało chwycić za pędzel. Umyśliłem sobie, że pomaluje Księcia Mieszka II Otyłego z jego pocztem, który to w mojej armii zakonnej będzie albo walczył jako gość zakonu, albo jako najemnik reprezentujący konne rycerstwo zachodnie. Wybór nie był przypadkowy, gdyż w interesującym mnie historycznym okresie to właśnie on sprawował rządy w naszej dziedzinie, a jego włości obejmowały także nasze Koźle. Co więcej Mieszko II Otyły był wielkim przyjacielem zakonu, co ostatecznie przeważyło i właśnie on, jako pierwszy z Piastów wskoczył mi pod pędzel. Całość procesu twórczego, od przemodelowania i pogrubiania figurki księcia do malowania i wykonywania banneru z puszki po popularnym gazowanym napoju bezalkoholowym, to materiał na kolejnego posta do działu: Modelarnia.
Pozwólcie zatem, że nie będę się tu nad tym rozwodził. Powiem
tylko, że konkurencja była bardzo wielka i gdy okrzyknięto mnie zwycięzca tego
konkursu, nie mogłem w to uwierzyć, a z kompletnego zbaranienia wybił mnie i przywrócił
do pionu kuksaniec Michała. Ha! Wygrałem! I nim skończyłem wymawiać Non
nobis, Domine, non nobis. Sed nomini Tuo da gloriam. już stałem, ku
wielkiej radości: mojej, mojej drużyny, Hermana, z naręczem nagród i statuetką
zwycięzcy w ręku. Zakończę ten opis cytując Janka: „szast, prast, wygrał Piast.”
Tak dobiegły końca moje wszystkie bitwy i przyszedł czas na
podsumowania. Wygrana, dwa remisy i przegrana oraz wygrana konkursu
malarskiego, to bilans moich turniejowych zmagań. Co w połączeniu z punktami moich
kolegów z drużyny dało nam piąte miejsce, a nasze osiągniecie zostało uhonorowane
przez gospodarzy hojnymi darami. Niestety nie udało nam się utrzymać podjumowej
pozycji i spadliśmy w tabeli z drugiego miejsca. Jeśli mógłbym pomarudzić to
średnio podoba mi się to, iż system szwajcarski na większości turniejów, w
różne systemy, rozgrywany jest do samego końca. Ponieważ w tym rozwiązaniu
przez ostatnią bitwę można spaść pierwszego stołu w bezpodiumową otchłań zapomnienia.
I nie chodzi o to, że tym razem to spotkało naszą drużynę, tylko o taką
finałowa sprawiedliwość. Skoro dowiozłeś tę pozycje do ostatniego starcia, to
powinieneś rozegrać mecz o pierwsze i drugie miejsce bez żadnych ataków zza
pleców. To, że jest to słuszna koncepcja ostatecznie przekonało mnie
wprowadzenie tego rozwiązania na niemieckim GM. Myślę, że na naszym Meeeee-lee
w Kędzierzynie wprowadzimy tę zasadę i zobaczymy jak to rozwiązanie się sprawdzi
w bojach. Czas chyba dać odejść klątwie pierwszego stołu w zapomnienie.
Jak tym razem zakończyć? Może naszym klubowym zawołaniem:
Niech się gra! No i oczywiście tradycyjnym Tamtaradej!
„Pyk” niechcący dodał Herman.