Pierwszy turniej Sagi, o nazwie, w której można usłyszeć
meczenie jednej z herbowych kóz, a mianowicie: Kędzierzyńsko-Kozielskie
meeeee-lee, przeszedł już do historii.
Jako jednemu z organizatorów nie wypada
mi pisać tu peanów i wychwalać naszych dokonań.
Oceny zostawiamy uczestnikom i
z niecierpliwością czekamy na informacje zwrotne. To one pomogą nam usunąć
wszelkie niedostatki i zmotywują nas do tego by następna odsłona tego
wydarzenia, a chcemy z Klubem Gier Alchemia by była to impreza kwartalna, była
lepsza niż jej poprzedniczka.
No to tyle w kwestii podejścia do spraw organizacyjnych.
Teraz postaram się opisać moje przygody na turniejowych stołach, a dokładnie przygody
Hermana von Oppen komtura elbląskiego i jego poddanych. Nazwa poddani okazała
się być nader słuszna, co potwierdziło
się gdy raz po raz wojska krzyżackie na tym turnieju poddawały tyły.
W skrócie miało być tak:
A skończyło się inaczej:
Ale zacznijmy od początku. W sadze każda armia ma swój
unikalny zestaw zasad, które determinują poczynania naszego figurkowego wojska
na stole. (wybaczcie obeznani z systemem bitewniakowi wyjadacze, że pisze takie
oczywistości, lecz lękam się, że zbłądzi tu jakaś zupełnie nieznająca systemu owieczka).Rycerze
zakonu NMP domu niemieckiego w Jerozolimie, w skrócie zwani Krzyżakami, choć
określani jako armia łatwa do prowadzenia, mają bardzo specyficzny zwój bitewny.
O! Nie chodzi o to, że trudno jest złapać synergię tej armii. Nie. Za to problemem jawi się fakt, iż aby żelazna, pięść zakonna nabrała odpowiedniego impetu, musimy
poświęcić wiele swoich jednostek jako stratę, gdyż większość umiejętności
zmusza nas do tego w imię przyszłych korzyści. Co za tym idzie musimy mieć w
rozpisce dużo modeli które poświęcimy na ołtarzu zwycięstwa. Mnie najczęściej
sprawdza się ustawienie 3x przyboczni,
2x wojownicy i raz pospólstwo. Bardzo często jednych wojowników
wymieniam na najemnych turkopoli. Wadą tej rozpiski jest to że czasem brak
modeli do poświęcania i armia natychmiast traci swój impet. Jest za to bardzo
elastyczna i łatwo dopasować wystawienie do scenariusza i przeciwnika. Jednakże,
popędzany chęcią zmian i eksperymentów ostatnio wprowadziłem zmianę w mojej
rozpisce i wymieniłem wojowników na kolejne pospólstwo. I tu zaczęły się
schody. Niby na papierze to wszystko działało i spinało się w całość, to na
stole nie potrafiłem wykrzesać z tego złożenia odpowiednich iskier. Mam świadomość
iż to głównie moje błędy i nieogranie spowodowały tak słabe wyniki tej rozpiski,
lecz mimo to uważam, iż wymiana ta zabierała jej dużo elastyczności. Co tu dużo
mówić, czasami nie bardzo wiedziałem co chcę w danej sytuacji nią zrobić.
Druga sprawa, że gdy po wybiciu ponad połowy oddziału pospólstwa i „dopakowaniu" oddziału sześciu przybocznych do 18 kości ataku, 5 kości obrony i przerzutu 6
kości w melee udało mi się stracić tylko jednego ze swoich, nie niszcząc
oddziału 4 przybocznych przeciwnika.
Ponadto zamiast skrupulatnie liczyć punkty, bo ściągając swoich jako straty
oddajemy punkty przeciwnikowi, ja jak zwykle ulegam mojej kawaleryjskiej
fantazji i bez umiaru wyrzynam swoich by moi mogli wyrzynać innych. A punkty. Kto
by się nimi przejmował….
Udało mi się zagrać dwie bitwy turniejowe, a z racji tego że w pewnym momencie jeden gracz musiał nas opuścić i zrobiło się nieparzyście zdecydowałem się wziąć baja i wcielić się w role nauczyciela dla najmłodszych i nie tylko. Zatem wiele pisania nie będzie.
Bitwa pierwsza i Jomswikingowie Pawła. Scenariusz spotkanie
wodzów.
Bitwa krótka i długa zarazem, przerywana problemami z naszym streamem i innymi plagami technicznymi które to właśnie w tym dniu postanowiły wysypać się na nas z worka samego poltergejsta. Paweł ustawił się agresywnie i parł ławą do przodu. Ja zaś powstawiałem łuczników do lasu i w skały a przybocznych ustawiłem w zasięgu M od nich by w odpowiedniej chwili móc skorzystać z benefitów jakie da mi wycięcie pospólstwa.
Lewą flankę wzmocniłem wojownikami. Błędem okazało się poskąpienie im kusz. Po pierwszych starciach moi ocalali wojownicy, wszak dwóch to nadal liczba mnoga, uciekli by trzymać punkty. Niestety nie udało im się zadać przeciwnikowi żadnej straty. Przyboczni zaś szykowali się do szarży na bliźniaczy oddział wroga, który nastąpił w kolejnej turze. Warto dodać że łucznikom ustawionym w lesie udało się ustrzelić trzech przybocznych Jomswikingów. Ci z kolei odgryzali się strzałami z znikąd i próbami wymuszenia gniewu. W kolejnej turze podbudowani sukcesami pospólstwa bracia zakonni wraz z komturem użyli umiejętności „wyrzynać pogan” i aktywowali się do szarży. Sześciu przybocznych za cel obrało sobie czwórkę przybocznych jarla Pawła.
Przyboczny uciekał wraz z Hermanem. W pewnym momencie jasny błysk oślepił na moment oboje i rozległ się głuchy grom. To niecne pociski jomswikingów, ciskane chyba przez samego diabła spadły na biednego Brata. Chwilę potem gdy już opadł kurz wzbudzony owymi błyskawicami resztce oddziału łuczników ukazał się niecodzienny widok. Brat zakonny klęczał na tej przeklętej ziemi, a nad nim, w blasku oślepiającego światła rysowała się śnieżnobiała postać z charakterystycznym złotym kółkiem nad głową. Postać ta okrywała rozmodlonego brata swoim białym skrzydłem. Po chwili blask zaczął słabnąć a postać powoli zatracała kontury by w końcu rozpłynąć się zupełnie. Niektórzy jeszcze mówili o jakiś kostkach z piątkami ku górze ale to pewnie jakieś plebsu bajanie. Albo co gorsza, tfu…tfu…na psa urok, herezja. Brat przetrwał i punkty utrzymał. Wytrzymał nawet drugi oddział przybocznych który okrutnie był kąsany oszczepami wikingów. Gra skończyła się nagle podczas mojej fazy piątej tury, a to z przyczyny braku czasu. Szarże komtura i jego przybocznych nie zostały już rozstrzygnięte ale i tak nie zmieniłyby już obrazu bitwy. Przegrana. To słowo jak grom przetoczyło się nad stołem i stężało nad głową Hermana von Oppena komtura elbląskiego, który swój koniec odnalazł nie tu lecz pod Płowcami, za sprawą polskich rycerzy.
Nie znam antycznych armii, ale Kuba wytłumaczył wszystko na tyle dobrze, że dosyć szybko odnalazłem się w tej sytuacji. Tereny i ruch taboru (a raczej niepełna znajomość jego zasad) trochę mi pokomplikowały pierwsze rozstawienie. Na dość złego wysunąłem swoich kuszników zbyt pochopnie co przypłaciłem szarżą w nich ośmiu rzymskich konnych. Dotarli do mnie z jednym zmęczeniem i stanąłem przed decyzją: bronić się czy zabijać. Oczywiście wybrałem tylko jedną możliwą opcje. Zabijać. Koniec końców mi udało się usiec dwóch konnych, natomiast ja straciłem bodajże jednego kusznika. W drugiej turze konnych wystrzelałem, a sprawę skończyła kontrszarża kuszników i konni pogalopowali w ramiona Orkusa.
W odpowiedzi Kuba próbował przybocznymi
i wodzem zdobyć jeden z taborów i po kilku próbach w końcu mu się udało. Udało mu się również zabić moich bohaterskich
kuszników szarżą dwójki przybocznych. Ja zdobyłem jeden tabor i poszczerbiłem
kilka jego manipuł, oraz przybocznych ale nie udało mi się zabić nikogo do
końca. Za to sam wyciąłem sobie za dużo pospólstwa i to te punkty, a dokładnie
jeden, przeważyły o kolejnej przegranej.
I znów grom stoczył się……ale to już wiecie.
Bitwa świetna i choć niewiele się w niej działo na stole, to bardzo dla mnie
pouczająca. Kuba cierpliwie tłumaczył mi moje błędy i korygował niedostatki w
znajomości zasad i w kwestii ich interpretacji, za co mu jeszcze raz dziękuje.
Tamtaradej.
A tu link do naszej fotorelacji z Meeeee-lee:
https://youtu.be/hpELmzVJ47k
Tamtaradej!
OdpowiedzUsuń